Artykuły

Końcowy akord sezonu

Jerzy Szaniawski w "Dwu teatrach" skoncentrował swoje artystyczne cechy: umiejętność podpatrzenia prawdy życia, psychiki człowieka, wyjście w szerszy świat myśli i fantazji - połączone subtelnym liryzmem i nutą poezji. Sprawy ludzi i sprawy sztuki tworzą tu organiczną jedność - i w tym prawda i zwycięstwo autora. A mając na myśli ostatnią warszawską prezentację dodajmy: zwycięstwo teatru. Sztuka ta, grana zaraz po wojnie w wielu miastach, od razu zdobyła sobie powodzenie jakąś nowością i autentycznością spojrzenia na temat polskich snów, które stały się faktem. Później różnie bywało, w zależności od kształtu scenicznego podania. Pamiętam jeden stołeczny spektakl sprzed kilku lat, zimny i martwy - z winy teatru. I oto Teatr Współczesny kończąc sezon premierą "Dwu teatrów" znów związał nas z tym utworem żywo i serdecznie. Przede wszystkim świetnie dochodzi tekst. Mówiąc to, nie mam na myśli aktu samego słyszenia (to bardzo ważne, ale i bardzo podstawowe), ale raczej zrozumienie i łatwość chwytania przez widza wszystkich subtelności sztuki. Zasługa reżysera, który dokładnie przemyślał i właściwie wypunktował sceny i poszczególne kwestie, zasługa wykonawców, którzy zrealizowali to precyzyjnie, bardzo naturalnie i swobodnie. Kameralność teatru wyszła tu chyba na dobre. Sztuka okazała się nagle bardzo "aktorska", bo nawet epizodyczne postacie, to rólki, że hej! Zacznijmy jednak od samego dyrektora teatru "Małe Zwierciadło", którego działalność i sny są osią konstrukcyjną dramatu. Gra go Jan Kreczmar, gra znakomicie. Rola pasuje jak garnitur od najlepszego krawca. Artysta przekazuje nam widzom całkowitą jedność aktora i postaci, w całości koncepcji i szczegółach. W pierwszym akcie czuje się istotnie gospodarzem na scenie, panuje, nad sytuacją, podtrzymuje nawiązane z ludźmi kontakty, prowadzi konwersację ze swobodą prawdziwego człowieka teatru. Drugi akt zaskakuje go nową rzeczywistością, przerasta wizjami, które być może sam podświadomie nosił; zrealizowane - są dlań szokiem, wywołują bunt, zdziwienie. Zarówno w swoich teatralnych rządach, jak i opuszczeniu, jest prawdziwy, naturalny, wzruszający. Jedna z piękniejszych postaci scenicznych Jana Kreczmara. Obsada zresztą jest w ogóle mocna, trzeba by wspominać wielu. Mała rólka woźnego podana przez Henryka Borowskiego każe przypomnieć od dawna zaniedbaną, świetną tradycję gry epizodów. Chłopiec z deszczu (Wojciech Alaborski) jest w miarę tajemniczy, w miarę zwykły, liryczny i powściągliwy, nie narzuca się, a jednak przykuwa uwagę. Lizelotta (Marta Lipińska) miała być tylko piękna, wdzięczna, zamyślona. I taka była. Pełen podskórnego napięcia rozgrywa się duet w domu leśniczego między Panią (Halina Mikołajska) i Matką. Stanisława Perzanowska oszczędna, skupiona, mrukliwa, ale potrafi półtonem słowa, spojrzeniem, sposobem łuskania grochu wydobyć wewnętrzny dynamizm i twardość matki, pilnującej szczęścia córki. W "Powodzi" fascynuje Ojciec. Pewne role pozostają przez lata. Do dziś pamiętam z teatru lubelskiego M. Chmielarczyka, jak ogląda odtrącone wiosłem dłonie i jego ochrypły przerażeniem głos: synu. Tadeusza Fijewskiego też się zapamięta. Znów więc, jak to często bywa w Teatrze Współczesnym, koncert aktorski, starannie przemyślana dekoracja, szczegóły inscenizacji (np. piękne skrzypcowe przerywniki). Wszystko to zapewni spektaklowi długie powodzenie. Powodzenie w pełni uzasadnione.

Na małej scenie przy ul. Czackiego na odmianę inna tonacja. Od subtelności obrazu Szaniawskiego przeskok w brutalność dnia współczesnego. "Kotka na torach" czeskiego autora Josefa Topola. Dwoje kochanków szukających miłości. Spędzają ze sobą wolny dzień, gdzieś na łonie natury. Istotne jest tu dążenie do uczuć prawdziwych i pięknych. Ale cała współczesna obyczajowość młodych jest przeciw temu. Narzuca fałszywy wstyd, nieszczerość w stosunkach, zgrywanie się na egoizm i brutalność. Mimo pozorów bliskości, długo pomiędzy nimi panuje wzajemna nieufność, brak istotnego zrozumienia. A gdy nadejdzie chwila szczerości, może się wszystko nagle skończyć lub wreszcie naprawdę narodzić. Myśl ładna, ale podana w tak rubasznym czerepie autorskim i teatralnym - słów, sytuacji, tonacji głosu i zachowania, że nie dla wszystkich odbiorców jest to najprzyjemniejszy spektakl. Obrazek z natury - a przedmiot obserwacji chwilami przykry. Niemniej znajdziemy tam sporo podpatrzonej prawdy, zręczny dialog. A ponieważ nic się właściwie na scenie nie dzieje, na dialogu opiera się wszystko. Dlatego jako zadanie aktorskie rzecz wydaje się dosyć trudna. Aktorzy muszą zbudować między sobą napięcie, bez pomocy zewnętrznych sytuacji. Napięcie to momentami istnieje, świadczy więc o ich trafnej robocie. Szczególnie wygrała swoją rolę Barbara Wrzesińska, zręcznie odzwierciedlając różne nastroje Ewy. Grubiej ciosanego Wacława tragarza grał Józef Nalberczak.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji