Artykuły

Czarna dziura

Gdyby to, o czym reżyser Paweł Passini pisze w programie, znalazło odzwierciedlenie w jego przedstawieniu, pewnie "Dybbuk" w Nowym [na zdjęciu] byłby frapujący. Ale nie znalazło, niestety.

Prapremiera "Dybuka" Szymona An-skiego (właściwe nazwisko: Szlojme Rappoport), zmarłego w Warszawie w 1920 roku, folklorysty-etnografa, odbyła się rok przed śmiercią autora, także w Warszawie. Po II wojnie aż czterokrotnie warszawski Teatr Żydowski realizował tę sztukę; zmierzył się z nią także Andrzej Wajda w Starym Teatrze i Agnieszka Holland w Teatrze TV (5 lat temu). W ub. roku po "Dybuka" sięgnął znakomity polski reżyser Krzysztof Warlikowski, a jego inscenizacja (prezentowana między innymi w Nowym Jorku) oparta została na sztuce An-skiego i opowiadaniu Hanny Krall. Dzięki temu historia dawna zderzona została ze współczesną (mężczyzna opętany przez duszę zmarłego brata w getcie).

Paweł Passini, reżyser poznańskiego przedstawienia, wolał odwołać się wyłącznie do kabalistyki. Zredukował samą sztukę do minimum, właściwie napisał ją na nowo, wypełniając w zamian fragmentami innych utworów: "Księgi Pytań" i "Słownika chazarskiego". W rezultacie powstał spektakl będący raczej powiastką filozoficzno-teologiczną lub rodzajem traktatu mistycznego rozpisanego na głosy. Zabrakło w nim za to solidnej opowieści o niespełnionej miłości, którą scenarzysta i zarazem reżyser zastąpił ciągiem scenek wypełnionych sentencjami, dygresjami, dysputami, dyskursem, dywagacjami. Nic dziwnego, że ten ascetyczny spektakl sprawia wrażenie pozlepianego z fragmentów, które nie mają ani scenicznego waloru ani dramaturgicznego napięcia, w którym zaledwie kilka scen zapada w pamięci i ma jakąś urodę teatralną.

Oglądamy teatr zredukowany do kilku sytuacji, monotonny, monochromatyczny, trochę jakby z Kafki, odarty z rodzajowości, ale i wizyjności, z żydowskiej obrzędowości i z muzycznego folkloru, z całej barwnej otoczki, pogrążony w szarości i mroku, statyczny, wyprany z emocji. Nie dziwi więc, że wprawdzie zakochany Chanan umiera ze zgryzoty (niespełniona miłość) dopiero w połowie przedstawienia, ale klimat stypy towarzyszy nam niemal od początku. Reżyser bardzo chciał "ulepszyć" i "pogłębić" sztukę An-skiego, nadać jej wyższy wymiar metafizyczny. W rezultacie zamazuje fabułę, a role (wyróżnia się jedynie Agnieszka Marek jako Lea) w większości ogranicza do wypowiadania tzw. mądrych kwestii. W tym "stojącym" przedstawieniu sensy padających na scenie słów, nie wzmocnione materią teatralną, ulatują, giną, nie utrwalają się w pamięci widza lub w ogóle nie przedzierają się przez rampę.

Kiedy opada kurtyna, w umyśle widza pozostaje wyłącznie "czarna dziura".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji