Artykuły

Apetyt na Iwonę...

Kiedy przed dwudziestu laty zasiadałem w teatrze na premierze prasowej, moje miejsce było w następnym rzędzie za redaktorem naczelnym. Przez dwie minuty po skończonym akcie nie wolno było wychodzić do palarni, Naczelny przechylał się bowiem do przodu, gdzie siedziała Wysoko Postawiona Osoba, aby wysłuchać opinii. Wyglądało to tak. Po pierwszym akcie naczelny odwracał się do mnie i mówił: będziemy objeżdżać. Pryncypialnie! Po drugim akcie, polecenie: sztuka nie jest taka zła. Napiszemy obojętnie. Kiedy po trzecim akcie na twarzy Wysoko Postawionej Osoby zajaśniał umiech zadowolenia, a dłonie złożyły się do oklasków, naczelny promieniał: a nie mówiłem - świetna sztuka. Możemy pisać z entuzjazmem. No i pisaliśmy. I nie było potem kłopotu. A dziś? Kogo się radzić? Kogo pytać? Szukałem takich po ostatniej premierze. Wśród publiczności. Kolega, niby przyjaciel, na moje pytanie co sądzi o sztuce powiedział: przecież to ty jesteś recenzentem, nie ja. To ja się ciebie powinienem pytać. Inna sympatyczna pani powiedziała: jednak wolę operetkę, mój rówieśnik (włos przyprószony siwizną, ale sere młode) rzekł krótko - letnie, letnie... A jeszcze inny znajomy, który jak twierdzą przyjaciele, był na tej sztuce ze trzy razy (bowiem od prawdziwej premiery upłynęły już prawie cztery tygodnie) umiechnął się i wyszeptał: Pozostał apetyt na Iwonę... przepraszam - ocknął się - na czereśnie chciałem powiedzieć...

No cóż, gotów jestem moim rozmówcom przyznać rację. Agnieszki Osieckiej przedstawiać, ani reklalować nie trzeba. Jej "romans z życia sfer normalnych w dwóch częściach" po warszawskich triumfach (Cembrzyńska i Kociniak) wędrował po różnych scenach a ostatnio bardzo rozśpiewanym i roztańczony (muzyka Okudżawy) bawi publiczność moskiewską (liczne zdjęcia we wszystkich tygodnikach radzieckich). I jest to sztuka, która - podkreśla to sama autorka - "aktorem stoi". No więc jak nasi aktorzy wywiązali się ze swego zadania? Można by powiedzieć - zagrali poprawnie. I to byłoby określenie najbardziej trafne. Ale sztuka nie znosi poprawności. Bo poprawność to nijakość, to pozostawienie odbiorcy obojętnym, zimnym.

Więc zarzut pierwszy: powaga. Skąd w tej sztuce taka powaga, celebrowanie? Były sceny prawie naturalistycznie zagrane, z "przeżywaniem". I to rzutowało na całe przedstawienie. A był na przykład przecież świetny moment - owa jazda samochodem z przygodnym donżuanem. Ale klimat owego epizodu wyłamywał się z ogólnej tonacji. Zarzut drugi: Iwona Słoczyńska. Wygląda ślicznie. Śpiewa bardzo dobrze (niejedna rozreklamowana piosenkarka mogłaby jej pozazdrościć). Gra dobrze, ale zabrakło jej owego nieuchwytnego - powiedziałbym - ciepła. Była dziwnie zimna, nawet oschła. Zarzut trzeci: jej partner. Tak szczerze mówiąc, nie dziwię się jej, że szukała szczęścia gdzie indziej. Przy takim mężczyźnie? Ryszard Maria Fischbach był nijaki. Recytował swoją rolę, raz lepiej raz gorzej, w pewnych momentach nawet przeżywał niczym w tragedii Szekspira, ale w sumie był... oj, użyłem już kiedyś tego określenia w stosunku do innego sympatycznego aktora i wynikła z tego wielka obraza. Aby być dobrze zrozumianym. Nie kwestionuję aktorstwa Fischbacha, kwestionuję natomiast trafność decyzji obsadzenia go w tej właśnie roli. Nie jego - jak się mówi - emploi. Reżyser Jolanta Ziemińska niewiele pomogła aktorom. Muzyka (ba, doświadczony Kardaś) przyjemna, choć chwilami przygłusza śpiewających.

Scenografia, jak z taniego prowincjonalnego teatrzyku. Ano, letnie toto wszystko, jak stwierdził mój czcigodny rozmówca. A szkoda... Bo i ja już nabrałem apetytu... powiedzmy na czereśnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji