Artykuły

Szalony klasztorek

"Demony" w reż. Wojciecha Adamczyka w Teatrze Ateneum w Warszawie. Pisze Tomasz Mościcki w Życiu.

Niniejszym dziś dopiero kończymy rekordowy weekend w stołecznych teatrach. Od piątku do niedzieli premiera - trudno więc było omówić je razem. Dziś finał - w Teatrze Ateneum. Tu - dawno niewystawiane na polskich scenach "Demony" Johna Whitinga.

Zaczniemy od komplementów. Dobrze się stało, że sztuka o społeczności opętanej przez demony zna lazła się teraz na scenie, w kraju, który sprawia wrażenie, że jedynie może go wyciągnąć z tarapatów nie kolejna komisja śledcza, lecz sprawny egzorcysta. Tu niestety komplementy się kończą. Źle się bowiem stało, że ten niegdyś ważny tekst przypomniano w sposób, który u widzów zasypiających na każdym miejscu i o każdej porze - może spowodować taką właśnie obronną reakcję.

To nie Salem

Rzecz znana, Whiting posłużył się tematem opętania dobrze nam znanym z "Czarownic z Salem" czy naszej rodzimej "Matki Joanny od Aniołów" Iwaszkiewicza. Z tych trzech utworów ja zresztą najwyżej cenię sobie ten ostatni, zwłaszcza że sprawdza się na scenie jako dobre tworzywo teatralne.

Udowodnił to nie dalej niż dwa sezony temu Marek Fiedor w przedstawieniu wyreżyserowanym w Opolu.

"Demony" z Ateneum raczej nie powtórzą tego sukcesu. Reżyser przedstawienia Wojciech Adamczyk zrobił z tej świetnej przecie dramaturgicznie historii... no właśnie, co zrobił? Ani to jest teatr psychologiczny, bo w takim teatrze obowiązuje żelazna logika reżyserskiego wywodu i nienaruszalna dyscyplina kreowania scenicznych postaci z całym bogactwem ich życia emocjonalnego. Tutaj ten szczęśliwy wypadek niestety nie zaszedł.

Ponieważ warstwa psychologiczna i wynikający z niej sceniczny dialog niemal nie istnieje - każdy gra jak może. Niedostrzegalnie - jak gra aktor dtwarzający główną rolę albo jak dwóch panów przebranych za zakonników. Krzysztof Gosztyła (egzorcysta ojciec Barre) i Jan Matyjaszkiewicz (ojciec Mignon, kapelan opętanego żeńskiego klasztoru) proponują bowiem rozwiązania aktorskie, które - jako staromodne - odrzucano ponoć już na planie przedwojennego dramatu filmowego o Barbarze Radziwiłłównie. U pana Matyjaszkiewicza dalekim echem odzywa się jeszcze dawna lektura "Monachomachii" księcia biskupa Krasickiego.

Bronią się niektóre epizody - zbyt krótka a piękna scena z Jerzym Kamasem jako ojcem Ambrożym ratującym od śmiertelnego grzechu rozpaczy i zwątpienia nieszczęsnego skazańca. Scenicznym instynktem wybronił się także - również w epizodzie - Marian Opania jako czyściciel miejskich kanałów. Henryk Łapiński, od lat dzierżący w Ateneum role lokajów, dał niezły portret księcia Kościoła, sprawnego dyplomaty przebiegłość i doświadczenie pokrywającego pozą znużenia. Dobra drugoplanowa rola Filipiny (gościnnie w Ateneum Magdalena Górska) i dalej... ale o tym zmilczmy.

Nomina sunt odiosa. Powszechną uwagę zwróciły postacie przebrane za aniołki z jasełek mające ładne pierzaste skrzydła oraz diabły z obowiązkowymi skrzydłami z przezroczystej masy plastycznej. Chwyt znany z fotografii pierwszej inscenizacji "Dziadów" z 1901 roku, czyli cokolwiek ograny. Miało być demonicznie, wyszło parodystycznie.

Cztery finały

Nie jest to też spektakl polityczny, bowiem nad znaną powszechnie historyjką o zwariowanym klasztorku nie zbudowano żadnej metafory. Można iść o zakład, że nawet w zamierzchłych już latach 80. ten sposób wystawienia sztuki, nadającej się do robienia politycznych aluzji, nie spotkałby się z żadnym odzewem. Ten "sukces inaczej" gra ten sam niemal zespół, który pół roku temu oglądaliśmy w wielkim przedstawieniu "Króla Edypa" w reżyserii Gustawa Holoubka. Czyli zespół niewinny.

Jak zawsze - po prostu potrzeba reżysera. Podczas przedstawienia w narastającej atmosferze znużenia - aby dać nieco relaksu oczom zmęczonym wpatrywaniem się w ciemności, a umysłowi nieco treningu - wpatrywałem się w jeżdżące po scenie przedmioty w kształcie oblężniczych machin. Wyłożono je różnymi przedmiotami, z których masy udało mi się wyłowić: niekompletne koło zębate od prasy hydraulicznej rocznik circa 1955, sprężynę oraz coś, co do złudzenia przypominało prehistorycznego trylobita. Umysł ćwiczyliśmy wspólnie z redaktor B. i redaktorem K. Pod koniec, gdy na stosie w głębi sceny zaskwierczał już bohater sztuki - zastanawialiśmy się, ileż finałów będzie miał ten spektakl. Wraz z redaktorem K. obstawialiśmy cztery. Chyba się nie pomyliliśmy, ale redaktor B. twierdziła, że było ich więcej. Przyznajmy jednak - nawet te cztery to jak na dwie i pół godziny trochę za dużo.

Na zdjęciu: Maria Ciunelis i Krzysztof Gosztyła.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji