Straszenie Turoniem
Po jakiego diabła warszawski Teatr Polski wystawił "Turonia" Stefana Żeromskiego? Andrzej Łapicki żachnie się na takie pytanie: jakżeż, przecież granie "Turonia" jest powinnością teatru dbającego o klasykę narodową. Niepełna odpowiedź! Powinnością teatru dbającego o klasykę narodową jest granie "Turonia" dobrze - czyli zajmująco, czyli emocjonalnie, czyli z wydobyciem tego, co u Żeromskiego wciąż żarliwe, tragiczne, paradoksalne, ze stuszowaniem natomiast nieznośnej egzaltacji. Niczego podobnego nie da się powiedzieć o spektaklu w Kameralnym, gdzie na siódmym czy ósmym wieczorze po premierze kilkunastu znudzonych aktorów na scenie ględzi beznamiętne, nie poparte żadnym przeżyciem dialogi kilkunastu znudzonym widzom na sali. Wszystko tu jest sztampowe, od kostiumów (szlachta jak z Grottgera, chłopstwo w baranicach, ale i białych sukmanach, jak z... "Krakowiaków i górali") do aktorstwa pełnego hiperbanalnych póz i gestów: nieskazitelna panna w czerni, powstaniec jak z obrazka, butne chamstwo z głupimi minami, operetkowy generał. Reżyser Waldemar Śmigasiewicz próbował podbijać napięcie środkami zewnętrznymi (motoryczna, refrenowa muzyka Andrzeja Zaryckiego), bo na wlanie życia w sztampowe marionetki z narodowej mitologii najwyraźniej nie miał szans. Teatrze, zrozum! Wystawiając klasykę na odwal się, bez ciężkiej pracy myślowej i emocjonalnego zaangażowania, zarzynasz ją sam. Żadne rzekome spiski krytyków nie są tu już potrzebne.