Nieznana sztuka Gombrowicza
Na Scenie Kameralnej Starego Teatru odbyła się niedawno niecodzienna uroczystość, a mianowicie premiera nieznanej dotąd sztuki Witolda Gombrowicza.
Odkrył ją Horst Leszczuk, wyreżyserował i opatrzył swojsko brzmiącym tytułem "Iwona, księżniczka Burgunda". Nie bez racji. Występują tu bowiem te same postacie, akcja przebiega podobnie, a i tekst wydaje się nam znajomy. Jest nieco krótszy, mniej rozbudowany, niektóre kwestie wypowiada kto inny, pobrzemiewają kawałki "Operetki", można go jednak traktować jako swobodną wersję "Iwony". Plasuje się ona gdzieś w okolicach sensacyjno-romansowej powieści pt. "Opętani", którą Gombrowicz napisał ongiś dla zabawy i drukował w gazetowych odcinkach. Pod pseudonimem, bo bardzo się wstydził. Sztuka pt. "Iwona, księżniczka Burgunda" opowiedziana nam przez Leszczuka jest banalną, dość ckliwą historyjką, na dodatek pełną niekonsekwencji i znaków zapytania. Taki utwór nie mógłby wyjść spod pióra mądrego pana Gombrowicza. Nawet pod pseudonimem. Czego tam nie ma!
Nie ma dekoracji. Na scenie stoją jakieś ścianki, zastawki, odrapane i brudne, jakby je wywleczono z zakamarków najstarszych magazynów Starego. Czasem się podnoszą, przesuwają, ale bez widocznego powodu i kompozycji. Ustawiono tu parę wyleniały ch i zakurzonych rupieci udających meble, żeby aktorzy mogli przecie na czymś przycupnąć albo za czym się schować, kiedy trzeba.
Nie ma dworu. Nie ma też grupy ludzi ściśniętych gorsetem stereotypu, jakiejkolwiek formy. Po obskurnej ruderze snuje się paru smutnych facetów w czarnych ubrankach i kilka pań ukostiumowanych w fatalnie uszyte sukienki z lichych, błyszczących materiałów. To nie karykatura gombrowiczowej karykatury. A Boże broń! Raczej pracowicie wymyślone szkaradzieństwo.
Nie ma hierarchii porządkującej cały ten sceniczny świat. Ciotka niewiele różni się od Królowej, a Walenty od Króla.
Nie ma choćby cienia konwenansu, norm zachowań i zwyczajów. Wręcz przeciwnie. Panuje absolutna swoboda, pozwalająca Damom na lesbijskie swawole uprawiane na boczku, dyskretnie, ale wyraźnie.
Nie ma naturalnego przebiegu scen. Horst Leszczuk szatkuje je na ciąg obrazków pozbawionych niekiedy logicznego związku. Obrazki są krótkie, dzielone wygaszaniem światła. Nie ma zatem także wyraźnego rysunku postaci. Aktorzy tak są skupieni na ogrywaniu kolejnych miniscenek, że cała rola rozmywa się im w skecze. Mniej lub bardziej udanie.
Nie ma zmiany rytmu. Przedstawienie toczy się obrazek po obrazku przez trzy godziny, jednostajnie, powolnie, nużąco. I nudno, mówiąc szczerze.
Obrazkowa historia pokazywana na scenie jest jak Gombrowiczowska "Iwona". Niedokrwista, nie dokreślona, można ją zrozumieć różnie. Oto jakieś królestwo niby z upiornej bajki. Prymitywny, głupawy Król (Mieczysław Grąbka), Królowa prosto z farsy (Anna Polony), demoniczny, zagadkowy Szambelan (Roman Gancarczyk) i podtatusiały Książę Filip (Marek Kalita). Między nim a Izą (Katarzyna Tlałka) nawiązuje się na początku jakaś enigmatyczna, erotyczna gra. Książę jest z Szekspira. Podobne jak u Romea emocje, hamletyczny niemal wymiar. Kim jest Iza? Nie wiadomo. Pewnie sypia z Księciem, jednak z pantomimicznej sceny wymyślonej przez reżysera dowiadujemy się, że może być też agentką Króla i Szambelana, nasłaną przez nich na Hamleta. Przepraszam, Filipa. Pojawia się Iwona. Magdalena Cielecka jest wielce urodziwa i nie daje się oszpecić, choć wygląda niczym bezdomna i nieustannie się drapie, jakby ją atakowało robactwo. Pokochała Księcia od pierwszego wejrzenia. A i Książę, może na złość Izie, zaczynana na nią patrzeć okiem pożądania pełnym. Zwłaszcza że ta brudaska, umyta i przebrana, okazuje się śliczną dziewczyną. Jak to zwykłe w bajkach bywa, tak rodzi się miłość. Iwona zachowuje się jednak jak dzikuska, damski Tarzan uwięziony w dworskich pokojach. Miłość księcia i Iwony grana prawdziwie, lirycznie, musi skończyć się tragedią. Uczucie wyzwala w otoczeniu zło. Jego uosobieniem może być czarny pan w meloniku (u Gombrowicza Walenty). Groźne memento? Wyrzut sumienia? A może wysłannik śmierci? To nie jest wyjaśnione. Wkrótce jednak Książe prześpi się z Izą, a zrozpaczona Iwona popełni samobójstwo, dobrowolnie opychając się ościstymi karaskami. W ostatniej scenie odziana w białą koszulę, spoczywa na wysokim czarnym katafalku. Niewinna ofiara wszechpotężnego zła tego paskudnego świata.
Brzmi to jak streszczenie łzawego brazylijskiego serialu w stylu "Niewolnicy Isaury". Wiem. Jednak poważne potraktowanie przedstawienia byłoby objawem braku szacunku dla teatru jako sztuki.
Sprawiedliwie przyznać trzeba, że w spektaklu Horsta Leszczuka są ładne nieme sceny miłosne oraz efektowny marionetkowy taniec Szambelana i Damy z wczesnego, głośnego teatru Janusza Wiśniewskiego. Są też efekty wielce ucieszne, jak nocna bieganina pań po scenie, zakończona rozgłośnym spuszczaniem wody w toalecie. Wszyscy, którzy sądzili, że Witold Gombrowicz nie pisał o miłości, srodze się mylili. "Iwona, księżniczka Burgunda" wykrojona przez Horsta Leszczuka z tekstu popularnego dramatu jest tego dowodem. Nieznana dotąd sztuka Gombrowicza nie zasługiwała na wystawienie w teatrze. Zwłaszcza Starym Teatrze.