Artykuły

Kuba Rozpruwacz

Nadmiar poezji, to takie przykre w kon­sekwencjach! (Gombrowicz)

Ostatnim inscenizacyjnym taktem tego ponurego poematu sceniczne­go są lewitujące zwłoki zadławio­nej ością karasia Iwony. Należy stąd wy­snuć śmiały, poetyczny wniosek, że mia­nowicie karasie to nie tylko ościste, ale także latające ryby, ściślej - powodujące lot, zmieniające ludzkie ciała w majestatyczne sterowce. Ale zanim Iwona wystartuje na kluczowe spotkanie z Bogiem, któ­ry to start sam w sobie jest przecież ka­wałkiem niezłej poezji, spektakl "Iwona, księżniczka Burgunda" musi się jakoś adekwatnie rozpocząć. I rzeczywiście. Po­czątkiem jest oto grobowa cisza, czyli coś jakby poezja wyjącego w ruinach wiatru. Odwróceni tyłem do widowni - czyli w po­zycji poety, który wie swoje - aktorzy straszliwie długo i niezwykle daleko rzu­cają tzw. okiem. Niezwykle daleko, bo w tzw. siną dal miotają. Tak, jesteśmy w samym jądrze teatralnej poezji, zwanej powszechnie nastrojową pauzą ogólno­ludzkiej tajemniczości. I gdyby nie wiel­koduszność Anny Polony, która mając już najwyraźniej dość sinej dali podejmuje odważną decyzję, by w końcu wycedzić pierwsze zdanie sztuki Witolda Gombro­wicza, wspomniane jądro mogłoby się okazać naszym domem na wieki. O, ty na­sza naiwności... Jako Królowa Małgorzata, Polony wypowiada wprawdzie sakramen­talną (i poetyczną, rzecz jasna) frazę: "Cu­downy zachód słońca", ale przecież wiado­mo, że rozhulanej poezji nie jest w stanie zdusić nawet ona - największa Dulska XX wieku. Pozostajemy w jądrze. Najnowsze bowiem teatralne wyznanie reżysera Horsta Leszczuka (z domu Jarzyna) jest przedstawieniem, które się zaczyna od mrocznej poezji pauzy, po czym napięcie powoli kruszeje.

Poezja teatralnej pauzy! Proszę sobie wyobrazić pauzę, która trwa trzy i pół go­dziny, pauzę upstrzoną gdzieniegdzie, ni­czym przaśny sernik rodzynkami, zdania­mi Gombrowicza. Ot i cały, zasadniczy smak "Iwony..." Leszczuka. Słowa Gom­browicza dźwigające monstrualną mecha­nikę scenicznej tajemniczości, cierpiętnictwa, mroków, nastrojów, klimatów mogil­nych i generalnie zdziwaczałych, preten­sjonalności, nawiedzeń, wykrzywień, napuszoności oraz wszystkich innych ości, tnących niemiłosiernie po oczach i uszach. Ładna historia! Gombrowicz ja­ko stary traper, zdychający pod wielkim jak Krystian Lupa, wypełnionym po brze­gi metafizycznymi siekierami plecakiem, gdzieś w połowie trudnej drogi do dawno wymarłej osady Inków. Dajcie spokój! Gombrowicz jako pieprzna konkluzja spa­rzenia Baudelaire'a z będącym w chwili szczytowej dewiacji Strindbergiem, plus rzecz oczywista - nieuleczalna tajemni­czość wiadomego miasteczka w wiado­mym filmie reżysera Lyncha. Tak jest, u Leszczuka, na okoliczność genialnej błyskotliwości Gombrowicza, ogień kro­czy za nami, cholernie kroczy. I to nie jest smutne. To już są, proszę wybaczyć, lite jaja. Lite i gołe.

Gołe jak czaszka Szambelana (Roman Gancarczyk), na której mieszka poezja, tylko nie wiadomo jaka oraz gołe jak Iza (Beata Fudalej) - poezja, nie wiedzieć cze­mu miłująca jazdę wierzchem - która w scenie najprawdopodobniej kluczowej grube pięć minut leży na scenie rozebrana do rosołu. No dobrze, bardzo to wzrusza­jące, ale dlaczego, szelma, leży tyłem. Skąd ta u Leszczuka mania wszelakiej ma­ści tyłów. Powinna leżeć przodem! Prze­cież poezja nie powinna wstydzić się śred­niówek, kadencji, zwłaszcza zaś - trud­nych antykadencji. Nie powinna, a się wstydzi, zgrywając się przy okazji na tzw. mroczny sonet kobiecej skóry, który to so­net ma nas oszołomić. Niestety, nie wy­szło. Ale i tak dziękujemy pani Fudalej za odwagę oraz głębokie poświęcenie na ni­wie sztuki.

Nie wyszło również z Księciem Filipem (Marek Kalita). Oszołomić miało jego, gra­niczące z pomrocznością jasną ciemne oszołomstwo. To nie był Filip. To był le­gendarny poeta przeklęty Kazimierz Ratoń, o którym mawiano pięknie, że gdy szedł ulicą - powietrze wokół płakało. Kto wie, może właśnie dlatego Kalita przypo­minał jako żywo bladego nadwrażliwca, którego w szczerym polu złapała nagła ulewa? I może stąd właśnie "Iwona..." Leszczuka - jeśli w ogóle jest o czymkol­wiek - jest o wzruszającej miłości kobiety, której nie zlało, do chłopca, którego zlało? Kto wie... W końcu Iwona z jakichś powo­dów dławi się na końcu rybią ością, a ni­gdzie nie jest powiedziane, że się nie dła­wi dlatego, iż nie zdobyła dla swego ukochanego parasola. To by się nawet zgadza­ło z finałową lewitacją. Oto Bóg zaprasza naszą bohaterkę do raju, albowiem doce­nił moc jej nieludzkiego poświęcenia oraz ludzkiej rozpaczy.

Ba! Ten meteorologiczny trop interpre­tacyjny dużo więcej wyjaśnia. Przecież przemoknięty Filip-Ratoń nosi się z za­miarem poderżnięcia troskliwej Iwonie gardła, gdyż żaden dorastający poeta nie chce być maminsynkiem. Królowa, czyli Polony w roli jakiejś czołowej poetki Koła Gospodyń Wiejskich, pragnie ją otruć, al­bowiem w stosunku do Filipa ma inne pla­ny wychowawcze. Widzi go mianowicie jako przyszłego twardziela, który się bu­rzom nie kłania. W końcu Król, czyli Mie­czysław Grąbka w karkołomnej partii Bo­lesława Leśmiana, któremu nieoczekiwa­nie wyrosła na głowie lwia grzywa, w związku z czym kompletnie zdziczał. To on właśnie, za podjudzeniem mroczne­go Szambelana, doprowadza do karasio­wego, fatalnego finału. Włochaty Leśmian, by tak rzec, sięga po ość, by defini­tywnie zabić nią idiotyczną ideę parasola. Po co niby parasol w królestwie, którego władcy parasol samodzielnie wyrasta z czaszki. Wreszcie Szambelan. Oczywi­sta sprawa! Parasol należy się jemu, jako jedynemu łysemu w okolicy, nie zaś Fili­powi - chłopcu o włosach jak len. Ergo - trzeba natychmiast zabić kobietę, która wadliwie ulokowała skądinąd prawidłową ideę parasola.

No proszę. Od rzemyczka do koniczka. Niby nic - a jednak. Jakby pustka ogólna, a tu naraz wielka idea wyskakuje. Z pozo­ru klasyczne u młodych reżyserów wysy­sanie teatralnego miodu z byle kija po-etyczności, a w istocie myśl fundamental­na. Szczerze i bardzo odpowiedzialnie po­lecam wszystkim ten spektakl. Wprawdzie Gombrowicz na niego nie przychodzi, ale za to przychodzi ważka refleksja. Otóż - noś parasol nawet przy pogodzie albo za­puść włosy. Jeśliś zaś łysy - czeka cię wielka kariera Kuby Rozpruwacza. Weso­łych świąt!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji