Artykuły

Donos z Warszawy

STARE PRZYSŁOWIE ludowe powiada: od przybytku głowa nie boli. Jest to na dobrą sprawę jeszcze jeden idiotyzm powtarzany z pokolenia w pokolenie, bez zastanowienia, ale za to z uporem. Swoisty kult głupoty przodków. Znam wiele przybytków, od których można dostać migreny. Np. przybytek nowego, nieplanowanego członka rodziny, lub wody w Odrze czy Wiśle ponad stan alarmowy, a choćby - jak to w pierwszej połowie grudnia działo się w m. st. Warszawie - przybytek imprez teatralnych. Od 1 do 11 grudnia oprócz pięciu sztuk na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych "Wyzwolenie", "Noc listopadowa", "Przedwiośnie", "Szachy" i "A jak królem, a jak katem będziesz") pokazano cztery premiery miejscowe. Dziewięć imprez na jedenaście dni! Tylko wszystkostrawne żołądki recenzenckie mogły to skonsumować.

Publiczność rzuciła się na Spotkania takim tłumem, że na pierwszy spektakl "Wyzwolenie" - Stary z Krakowa) nawet rezerwy MO nie zapewniły wejścia wszystkim posiadaczom biletów. Kilku osobom połamano żebra, parę przyduszono. Optymiści liczyli nawet na zwolnienie się etatów redakcyjnych. Aliści ze spektaklu na spektakl robił się coraz to większy ład przed teatrem i coraz przestronniej na widowni. Szczyt przypadł na "Szachy" z Łodzi. Wprawdzie umieszczono wówczas na scenie zarówno widzów jak aktorów, to jednak tłoku nie było. Może i lepiej, bo mimo niewielkiej odległości ani wiele widać ani wiele usłyszeć obecnym nie udało się. Natomiast pomysł obudowania terenu gry ze wszystkich czterech stron ścianami należy uznać za szczytowe osiągnięcie w dziedzinie inscenizacji awangardowej. Był to istny teatr okrucieństwa. Wobec publiczności.

Warszawska opinia kawiarniana (na którą nieraz jeszcze się powołam) przyjęła entuzjastycznie perfekcyjne i wierne Wyspiańskiemu "Wyzwolenie" Swinarskiego, będąc w zgodzie z opinią szerokiej publiczności. Stosunek kawiarni do Wajdy, a raczej jego "Nocy listopadowej" był nacechowany rezerwą. Spektaklowi zarzucano trochę nieskładne efekciarstwo i zbytek zapożyczeń z międzynarodowego żurnala mód teatralnych. Nie był to jednak sąd równoznaczny z sądem publiczności owacyjnie przyjmującej świetny spektakl.

Inna rzecz, że skończyło się z wybrzydzaniem na Kraków, gdy wyłożyły się Katowice "Przedwiośniem", zakrawającym na parodię Żeromskiego. Było to coś w rodzaju stłuczki ze "szklanych domów" opakowanej w gazetowy papier.

Między "Przedwiośniem" a "Szachami" odbyła się premiera w "Kwadracie", teatrze firmowanym przez telewizję, prowadzonym przez Dudka czyli Edwarda Dziewońskiego i zakwaterowanym w lokalu po małej scenie Axera, czyli filii teatru Współczesnego. "Kwadrat" miał być kwadratowy, a okazał się pudełkowy, miał być wystrzałowy, a okazał się niewypałowy. Nowe plusze i lotnicze fotele (znakomite do spania) nie zastąpiły polotu repertuarowego. Nowość sprzed blisko 35 lat - "Prawdziwy mężczyzna" Thurbera i Nugenta - okazała się zwietrzałą komedią na stosunki akademickie w USA ze sztucznie i niezbyt taktownie doczepioną ideologią (ostatecznie sprawa Sacco i Vanzettiego z bulwarówką spasować się nie daje). Gdyby nie świetna gra Krzysztofa Kowalewskiego fotele lotnicze spełniłyby do końca swoje naturalne o wieczornej porze przeznaczenie. Zastąpiłyby łóżka. W końcu i tak i tak "dobranocka"!

A w ogóle to niezbyt się w grudniu szczęściło komedii. W podziemiach eksploatowanych zazwyczaj przez świetny kabaret "Pod Egidą" wystawiono "Łomot" Marka Grońskiego - długowłosego kierownika działu kulturalnego "Szpilek". Jest to pełna zbożnych intencji sztuczka sfastrygowana z kilku skeczów o bardzo brzydkich pracownikach i anielskim szefie - technokracie. Dzieło uratowali świetni aktorzy: Krystyna Sienkiewicz, Andrzej Fedorowicz i Krzysztof Kowalewski. Nie wątpiąc w dobre intencje autora, należy przypomnieć, że samymi intencjami brukowane jest piekło. Zarówno dla wierzących jak i ateistów.

WARMIŃSKI, który jest znany z tego, że zawsze spóźnia się z premierami, a prasówki daje, kiedy sztuka rozegra się na dobre, i tym razem z zapowiadanego na październik "Balu manekinów" dopiero na grudzień się "wyrobił". Ale miał z tym swoim kunktatorstwem rację. Wyszło mu przedstawienie pierwsza klasa. Spektakl równocześnie i współczesny (apeluje do problemów wciąż aktualnych) i osadzony w epoce swych narodzin tj. w latach trzydziestych. A w ogóle to najciekawszym zabiegiem inscenizatorskim Warmińskiego wobec sztuki Brunona Jasieńskiego było odczytanie tekstu poprzez doświadczenia teatru Mrożka, a po trosze i Witkacego.

Jest to klucz prosty - przyjmujący, że cała polska awangarda teatralna (dzisiejsza i wczorajsza) jest jednej i tej samej proweniencji: europejskiej z formy narodowej z treści. Odnalezienie takiego klucza, jak wszystkiego co proste i oczywiste, było trudne i pracochłonne. Stąd spóźnienia. Wiadomo przecież, że to co mamy przed nosem, najtrudniej dostrzec.

Np. 21 grudnia wypadło 100-lecie urodzin Boya-Żeleńskiego. Przeszło tak cicho i niepostrzeżenie, jakby dzieło tego człowieka nic, lub prawie nic dla naszej kultury nie znaczyło. Wszyscy, oczywiście wiedzą i wiedzieli, że to wiek upłynął urodzenia człowieka, który polskiemu czytelnikowi ofiarował najznakomitsze dzieła literatury francuskiej, teatr polski nauczył szacunku dla mądrej krytyki, polonistów zmusił do odkurzenia ich warsztatu naukowego, a nam wszystkim udowodnił na kilkadziesiąt lat przed kabaretami studenckimi, że myślenie, i tylko myślenie, ma kolosalną przyszłość. Nie mniej fascynującą niż przeszłość. Ale po co zajmować się znanym Boyem, skoro są nieznani? Zacznijmy od nich.

Do niedawna np. nic nie wiedzieliśmy o talentach aktorskich pani Umer, popularnej piosenkarki. Ostatnio dzięki pomysłowi Adama Hanuszkiewicza, obsadzenia jej w roli Racheli w nowej inscenizacji "Wesela" dowiedzieliśmy się, że pani Umer talentów takich nie posiada, czym odbija wyraźnie od innych wykonawców spektaklu. W przeciwieństwie do poprzedniej inscenizacji tym "Weselem" Hanuszkiewicz wyraźnie nawiązuje do tradycji ze zjawami, duchami, złotym rogiem, etc. Właściwie rzecz jest "po bożemu", choć ostatni akt rozgrywa się w ogrodzie (ale to już było i to nawet we Wrocławiu), zaś Wernyhora przypomina jako żywo Jana III Sobieskiego. Rewelacją przedstawienia jest znakomita gra Andrzeja Łapickiego w roli podtatusiałego i mocno już wyeksploatowanego Pana Młodego. Jest on strasznie młodopolski i okropnie śmieszny zarazem - krzyżówka poetyckiej egzaltacji i inteligenckiego migdalenia.

Zresztą dobrych ról jest tu na kopy: Łomnicki (Gospodarz), Janczar (Czepiec), Dykiel (Panna Młoda), Kucówna (Gospodyni), Wardejn (Dziennikarz), Machalica (Stańczyk) itd. "Wesele" wzbudziło kawiarniane spory: dobre czy złe, klęska czy sukces? Czyli jak zwykle, gdy w grę wchodzi Hanuszkiewicz. A więc i tu okazało się tradycjonalne.

A poza tym - Szanowni Państwo - grypa na całego, o czym donoszę cichcem, by nie siać paniki, po czym nafaszerowany Asprocolem z wolna udaję się w kierunku łóżka. By zapomnieć o teatrze, o przybytku, od którego głowa boli.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji