W poszukiwaniu nowego sensu klasyki
Rok po sukcesie "Bzika tropikalnego" w warszawskich "Rozmaitościach" teatralna Polska znowu ma powód do dyskusji. Na scenie Starego Teatru w Krakowie niejaki Horst Leszczuk przygotował "Iwonę, księżniczkę Burgunda" Gombrowicza.
Reżyser bawi się z nami w ciuciubabkę. Kto tak naprawdę jest realizatorem krakowskiej "Iwony...". Inscenizację "Mzika tropikalnego" podpisał Grzegorz Horst d'Albertis, teraz mamy do czynieniu z Horstem Leszczukiem. Wtajemniczeni wiedzą, że pod oboma pseudonimami kryje się młody twórca Grzegorz Jarzyna, prawdziwego nazwiska używający w swych studenckich pracach. Czy Leszczuk więc czy Horst d'Albertis - zawsze ten sam Jarzyna. Można spierać się z inwencją krakowskiego reżysera, ale cóż. Na polskich scenach nie dzieje się ostatnio nic, co może przyprawiać o dreszcz podniecenia. Niczemu nie zaszkodzi więc odrobina niewinnej ekstrawagancji.
Grzegorz Jarzyna od debiutu scenicznego stał sią artystą nieobojętnym. "Bzik tropikalny", oparty luźno na dramatach Stanisława Ignacego Witkiewicza, podzielił krytykę na zaprzysięgłych zwolenników i wrogów inscenizacji, zebrał kilka ważnych nagród, a warszawskim "Rozmaitościom" dał sukces frekwencyjny i etykietkę "najszybszego teatru w mieście". Mniejsza o tego typu kategorie, gdyż służą wyłącznie celom reklamowym. Istotniejsze, że w Jarzynie zyskaliśmy inscenizatora, który potrafi wnikliwie czytać klasyczne dramaty i wyciągać współcześnie brzmiące wnioski. I czy to się komuś podoba, czy nie, trudno posądzić go o brak umiejętności warsztatowych.
"Iwona..," jest najczęściej inscenizowanym z trzech (a licząc nie dokończoną "Historię" - czterech) dramatów Gombrowicza. Szczególnym powodzeniem cieszy się ostatnimi czasy. Nowe realizacje przygotowały niedawno Ewa Bułhak i Anna Augustynowicz, która wsławiła się rozebraniem dworu w finałowej scenie morderczej uczty. Największe wrażenie pozostawił jednak mocno obrazoburczy spektakl Ingmara Bergmana, przywieziony przez Królewski Teatr Dramatyczny w Sztokholmie na krakowski V Festiwal Unii Teatrów Europy.
Leszczuk-Jarzyna celowo odrzuca komediową tonację utworu. W pierwszej scenie przedstawienia dwór, odwrócony plecami do widowni, obserwuje zachód słońca. Sekwencja trwa długo, z pozoru nic się nie dzieje. Pojawienie się żebraka (Bolesław Brzozowski) niszczy złudzenie harmonii. Para królewska (Anna Polony i Mieczysław Grąbka) licytuje, kto da większą jałmużnę. Przekomarzaniu przygląda się ogolony na łyso, ubrany w nieskazitelnie czarny strój Szambelan Romana Gancarczyka. Dwór w spektaklu Starego Teatru od początku ma w sobie coś chorego. Nikt nie ukrywa, że światem rządzą niebezpieczne pasje. Dlatego wkroczenie Iwony musi zburzyć pełen samozadowolenia spokój. Gombrowiczowskie zniewolenie formą przekłada Jarzyna na ukazanie niemożności jakiejkolwiek zmiany. Wyrzekając się nachalnej śmieszności reżyser stawia na odmalowywaną ostrymi barwami groteskę. Nic w tym dziwnego, skoro ma Annę Polony w roli Małgorzaty i Mieczysława Grąbkę - króla Ignacego. W obu rolach ironia nie jest przyczynkiem do czczej zabawy, słowne kalambury służą do zadawania bólu. Komizm zachowań bohaterów ma obnażyć niskie instynkty, skompromitować bez szansy na rehabilitację. Dworskie gry mają na celu unicestwienie przeciwnika. Musisz zgodzić się na istniejący porządek - w przeciwnym razie zginiesz.
Pierwszy sprzeniewierza się Filip (Marek Kalita). Od początku wydaje się, że jest z nim coś nie w porządku. Mógłby powtórzyć za Henrykiem ze "Ślubu" tego samego autora - "jakoś sztucznie mi się mówi". Filip Kality z pobladłą nieruchomą twarzą z niechęcią przystępuje do rozgrywki. Małżeństwo z Iwoną to nie tylko żart, niewinna, a potem śmiertelna igraszka. Filip Kality kontestuje świat, w jakim przyszło mu żyć. Bywa ironiczny, mocno zdystansowany, przed innymi szczętnie ukrywa lęk introwertyka. Skrywane obsesje najlepiej widać w sekwencjach z rodzicami, gdy wiemy, że bohatera stać także na czynienie bezinteresownego zła.
W przedstawieniu Jarzyny z początku miłość jest możliwa. Kojarzy się z poznaniem, z pozbawieniem Iwony zewnętrznej skorupy. Iwona lgnie do księcia, a ten jej nie odrzuca. Urywane gesty pokażą, że ten związek ma jednak jakieś szanse. Dlatego Filip, choć siedzi przy stole, nie bierze udziału w śmiertelnej uczcie. Związek z Izą (Katarzyna Tlałka) wnosi do przedstawienia element erotyzmu. W chwili gdy kobieta przywłaszcza sobie ciało mężczyzny, okazuje się, że dyktatura dworu musi wygrać, a Filip, w ramionach Izy poświęcający prawdziwe uczucie, skazany jest na ostateczną klęskę.
Spektakl Starego Teatru idzie na przekór naszym przyzwyczajeniom. Oto Iwoną jest tu Magdalena Cielecka - wysoka blondynka o wyrafinowanej urodzie i ostrych, klasycznych rysach. Ona rzeczywiście nie jest taka nieładna-jak mówi o Iwonie jeden z bohaterów. Iwona w wielkiej kreacji Cieleckiej to niezwykle połączenie dojmującego, wręcz zwierzęcego lęku i absolutnej samoświadomości. Iwona łaknie uczuć, dlatego gotowa jest walczyć o Filipa. Potem jednak szybko zauważa, że musi przegrać. W dziwnej scenie, gdy wpatrzona niewidzącym wzrokiem w widownię idzie od proscenium do głębi sceny, godzi się na nieuchronność zdarzeń. Dociera do niej wszystko i przychodzi zgoda na ofiarę. Jeszcze spróbuje desperackiej ucieczki, a może drogi do autodestrukcji, a potem napcha sobie usta ościstym karaskiem. W spektaklu Jarzyny morderstwo przeistoczyło się w samobójstwo. Piękna, niewinna Iwona Cieleckiej odchodzi, ale nie przestajemy jej widzieć. W ostatniej sekwencji jej ciało, ukryte za tiulową zasłoną, unosi się w górę. Czyżby wniebowstąpienie?
Bardzo pesymistyczne to przedstawienie, gdyż ofiara Iwony nie przyniesie nikomu ukojenia. Trudno też liczyć, że cokolwiek zmieni. Pozostanie przeglądać się wciąż w tych samych lustrach, bo tego świata nie czeka zbawienie.
U Jarzyny drażni mnie nadużywanie scenicznych efektów czy nawet dość wyraźna za nimi pogoń. Krańcowo nieufny jestem także wobec przeróżnych wschodnich naleciałości, takich jak trening GI, który zafundował aktorom enigmatyczny Mun Gun Sung. Zakładam, że się przydał. Ważniejsze jednak, że Jarzyna nie kłóci się z Gombrowiczem, a tylko autorskie tezy ilustruje nie wprost, bez dosłowności. I pokazuje, że jego teatr nie bierze się z barbarzyńskich chęci obracania wniwecz tradycji, i można, wręcz trzeba, traktować go poważnie.