Bieda z tym Słowackim (fragm.)
Niedawno pewien poseł Unii Wolności winą za spadek popularności swojej partii obarczył baronów (tak się wyraził!), czyli zasłużonych, a zadufanych w sobie przywódców, którzy stracili kontakt z wyborcami. Rozczuliła mnie ta wypowiedź do łez, skąd my to znamy. Baronowie polskiego teatru, jak bez żenady tytułują tzw. wybitnych aktorów zaprzyjaźnieni krytycy, również reprezentują, bywają i głoszą, ponieważ godzą się pełnić zaszczytne funkcje społeczne tym gorliwiej, im częściej widownia świeci pustkami.
Poniekąd ta psychoterapia jest zrozumiała: "w normalnym kraju" przecież, "taki aktor" opływałby w dostatki, na pewno poruszałby się własnym samolotem, o jachcie nie wspominając. Więc skoro u nas nie jest jak gdzie indziej (życie chyba w ogóle jest gdzie indziej), nic dziwnego, że trzeba sobie poprawiać samopoczucie innymi sposobami. Wielu artystów zapomina przy okazji o drobnym szczególe: w każdym "normalnym kraju" zasada - jesteś tyle wart ile ostatnia rzecz jaką zrobiłeś - działa jak gilotyna. Z własnego samolotu do publicznego metra droga jest krótsza niżby się to u nas wydawało. Toteż tamtejsi artyści godzą się utyć lub schudnąć do roli po kilkanaście kilogramów, nauczyć się chińskiego, lub sztuczek nieprawdopodobnej transformacji, byle tylko zadziwić spragnioną nowości publiczność i utrzymać się na topie. Podobnego poświęcenia dla sztuki u nas trzeba szukać ze świecą, wyjątki (a są) potwierdzają tylko regułę - wystarczy mieć osobowość i być, grać z pełnym zaangażowaniem, nie, to dla bardziej naiwnych. Nieważne zresztą. W końcu każda epoka ma taką operetkę, przepraszam, arystokrację na jaką zasługuje. Czym się różni ahrystokracja od nieahrystokracji? Tym że jest ahrystokracja - mawiał Gombrowicz.
Nie byłoby w końcu nad czym się rozwodzić, gdyby cała ta filozofia ludzi lepszych, piękniejszych tudzież mądrzejszych od pospolitej reszty nie zżerała od środka i tak już cierpiącego na liczne przypadłości teatru. Dobre samopoczucie naszych drogich baronów przysparza scenom dzieł w zamierzeniu wybitnych (ach, cóż za obsada!), w efekcie poronionych. Jak choćby "Fantazy" w warszawskim Ateneum zapowiadany jako wydarzenie.
"Chcę, aby dramat wieszcza zabrzmiał dziś ze sceny jak protest: Nie kaleczmy tak okrutnie polskiej mowy. Słowacki zapewnia nam obcowanie ze wspaniałym językiem polskim. Słucha się tych słów ze wzruszeniem. Są nie tylko piękne, ale też niesłychanie mądre." - mówił przed premierą reżyser przedstawienia Gustaw Holoubek (G.W. 12-13 listopada 1994 r.). Trudno byłoby się z jego stwierdzeniami nie zgodzić. Jednakże już następna myśl - "W Fantazym nie ma wielkich idei. To komedia. Ale jaka komedia!", a szczególnie wyznanie Marka Kondrata odtwórcy tytułowej roli - W "Mazepie" grę ułatwia akcja. Tymczasem "Fantazy" jest zlepkiem scen. A jego język jest frapujący, ale też trudny. Treść sztuki wydaje się mało skomplikowana. Ale wieszcz trochę zbagatelizował kolejność zdarzeń i zagmatwał akcję" - uczynić muszą przyszłego widza ostrożnym. Czyżby tylko tyle udało się wybitnym artystom wyczytać z arcydramatu Słowackiego, z tego niezwykłego romantycznego buntu przeciw romantyzmowi, z tej ironicznej rozprawy poety z "byronicznym lakierem" literatury i życiem, któremu dostarczała wzorców.
Nie przesądzajmy jednakże z góry, dziennikarstwo zawsze upraszcza, ważne samo przedstawienie. Salon Respektów to ledwie kilka empirowych mebelków na pustej scenie zamkniętej błękitnym horyzontem. Symetryczne rzędy kulis i rama proscenium, na których sceny antycznych bachanaliów .("Hamydryjady, Laokonty, Psylle" - jak pisał Słowacki) wymalowane techniką spłowiałych fresków ściennych, zamykają świat przedstawiony w wyraźny teatralny cudzysłów. Aż do sceny
ostatniej, gdzie miejsce malowanych kulis zajmie ulubiony romantyczny pejzaż - wiejski cmentarz w księżycowej poświacie - gdzie ważą się sprawy ostateczne.
Scenografia Lidii i Jerzego Skarżyńskich tworzy jedynie przestrzeń gry i tym samym sugeruje, że ciężar interpretacji utworu unieść mają aktorzy. Poniekąd słusznie. Pełna gwałtownych zwrotów i nieoczekiwanych komplikacji akcja "Fantazego" służy tu bowiem za pretekst analizie dusz i charakterów. Tragiczno-farsowe perypetie demaskować mają na równi romantyczny świat arystokratów ducha - Idalii i Fantazego, jak i pozy ukraińskich prowincjuszy. Tym bardziej pretensjonalne, im większą odległość dzieli patos wzorowanych na literaturze deklaracji od ich rzeczywistych intencji; ślubna intercyza córki sprzedanej kapryśnemu arystokracie za pół miliona rubli ma uratować ich pozycję i majątek. Oba zaś romantyzmy - ten światowy i ten zaściankowy - kompromituje swą śmiercią Major, rosyjski oficer, łotr i zabijaka, w młodości dekabrysta, który w geście bezinteresownej ofiary ratuje miłość Diany połączonej na Sybirze tajnym ślubem z polskim zesłańcem Janem, oraz miłość Idalii zwracając jej wolnego już kochanka.
Gdyby pozostać przy takim streszczeniu "Fantazego" nie byłoby się o co czepiać warszawskiego przedstawienia. Niby wszystko się zgadza. Hrabia Dafnicki (Marek Kondrat) pozostaje zmanierowanym dandysem, jego totumfacki Rzecznicki (Leonard Pietraszak) chytrym i znudzonym szlachciurą, Respektowa (Elżbieta Starostecka) irytująco egzaltowaną paniusią, a jej mąż (Gustaw Holoubek) poczciwym głupcem grającym dobrą minę do złej gry, który spod sumiastego wąsa rzuca przeciągłe spojrzenia - ku widowni. Diana (Dorota Nowakowska) zakuta w czarną suknię przypomina raczej posągową matkę Polkę niż dumną panienkę co "duchowi dała w pysk i poszła". Za to jej siostrzyczka Stelka (Magda Wójcik) jest wdzięcznym dziewczątkiem, które wie więcej niż powinno. O Janie (Krzysztof Kolberger) da się powiedzieć, że pod groźną baranicą Baszkira kryje wrażliwą duszę polskiego buntownika. Najmniej zrozumiała wydaje się tu postać Majora, (Marian Kociniak) który zjawia się jak deus ex machina, by rozplątać zawikłaną intrygę. Mówiąc pocięty przez reżysera monolog małe ma szansę zagrać akt ekspiacji "by pocałunku w serce był wart". No ale "Fantazy" to przecież komedia, nieprawdaż? Któż by analizował tę sztukę z perspektywy ostatniego aktu.
Niestety, wielkość sztuki Słowackiego polega na tym, że nie sposób jej w tak barbarzyński sposób streścić, ani zagrać wedle opisanych tu schematów, nie naruszając właściwych sensów. "Fantazy" to nie zlepek scen, gdzie wystarczy tylko logicznie prześledzić intrygę - jak chce Marek Kondrat, lecz bardzo wyrafinowana artystycznie i nowoczesna struktura dramatu, gdzie jak w lustrzanych odbiciach przyglądają się sobie romantyczne pozy i charaktery, serio i buffo, maskarada i cierpienie, prawda i karykatura, autentyczne uczucia i wydumane projekcje wyobraźni. I dopiero kompozycja mieszająca tragedię i farsę, ironię z komedią, drobiazgowy realizm obserwacji ze strofami wzniosłej poezji, słowem zestawienie różnorodnych walorów emocjonalnych daje pełnię sensu tej sztuki. Tę cudowną migotliwość rzeczywistości widzianej w całym różnorodnym bogactwie, dramatycznych napięciach i harmonii, jaką daje temu upozowanemu światu elementarny odruch etyczny prostego człowieka.
Wyobrażenie o tym czym mógłby, czym może być "Fantazy" na scenie daje jedyna rola - Idalii w wykonaniu Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej. Fantastyczna. Rysowana cieniutką kreską humoru i autoironii, pełna niuansów i subtelności, które biorą się z zupełnie innego rozumienia aktorstwa niż to, jakie prezentują jej partnerzy. Krakowska aktorka z niebywałą precyzją rozdziela poszczególne włókna tekstu, by złożyć z nich wielowymiarowy portret swej bohaterki. Stąd jej Idalii nie da się opisać jednym określeniem. Jak każda, zwłaszcza zakochana kobieta podlega zmiennym nastrojom. Potrafi być i przebiegła i głupia, szlachetna i zazdrosna, czuła i perfidna. Gotowa zapłacić Respektom pół miliona, byle tylko uniemożliwić ślub córki z Fantazym, z tego samego powodu nie cofnie się przed ośmieszeniem udając, że to ją, a nie Rzecznicką, na polecenie Majora porwał Baszkir. Idalia Budzisz-Krzyżanowskiej jest egzaltowaną romantyczną damą w tym samym stopniu jak zwy-
czajną kobietą walczącą przytomnie o swe uczucia; bywa więc złośliwa i wielkoduszna, dobra i podstępna, uwodzicielska i bezradna w zależności od tego z kim w jakiej sytuacji rozmawia. Budzisz-Krzyżanowska z łatwością przechodzi z jednego wierzchołka roli na drugi, w każdym momencie zaznacza swój niejako prywatny stosunek do postaci i sytuacji. Bawi się całą garderobą duszy swej bohaterki z rozkoszą artysty, którego tworzenie uskrzydla. Stąd kunsztowne strofy wiersza brzmią w jej ustach jakby były jej własnymi słowami, są organicznie związane z postacią.
Zupełnie inaczej tekst brzmi w ustach partnerów, tak jakby wizja nie pasowała do fonii, albo mówiąc prościej postać sobie, wiersz sobie. Bo też jej partnerzy grają wedle obowiązującej w warszawskich teatrach zasady: proszę państwa teraz kreujemy. Lekko, posuwiście, z czarującym uśmiechem mówimy poezję wieszcza nie zapominając o średniówce i w miarę możliwości o "ł" przedniojęzykowozę-bowym. My artyści rzucamy perły polszczyzny pod stopy publiczności. Otóż niestety, po "Fantazym" Konrada Swinarskiego w Starym Teatrze (1965) z Mirosławą Dubrawską i Antonim Pszoniakiem, a także po "Fantazym" Macieja Prusa w tymże samym Ateneum (1973) z Aleksandrą Śląską i Jerzym Kamasem nie sposób inscenizować tego utworu w manierze Juliusza Osterwy sprzed pół wieku; nie wystarczy dbać tylko o piękno wiersza i mowy ojczystej.
Wprawdzie w sztuce postępu nie ma, ale naprawdę noblesse oblige, nie sposób ominąć dokonań najwybitniejszych nie wyciągając z nich artystycznych wniosków. Sprawy wcale nie łagodzi fakt, że w romansowo-sensacyjno-śpiewanym repertuarze scen warszawskich "Fantazy" jako jedyna właściwie pozycja klasyczna ratuje honor domu. Przeciwnie, tym bardziej zobowiązuje. Jeśli baronowie polskiego teatru nie zdobędą się na prawdziwie twórczy wysiłek to kto, i jeśli nie teraz, to kiedy? Wiem, piszę ostro, być może niesprawiedliwie, ale kiedy widzę jak artyści, nawet najwybitniejsi, bardziej "kochają siebie w sztuce, niż sztukę w sobie" - jak mawiał poczciwy Konstanty Stanisławski, nie zamierzam udawać, że tak nie jest. I nie zamierzam szukać eufemizmów jak Jacek Sieradzki, który napisał w Polityce (nr 49 z 1994 r.): "wiele wskazuje na to, że Gustaw Holoubek w głębi duszy stracił wiarę we współczesną nośność i wagę sztuki, którą robi. [...] Wątpliwe by żar tej gorzkiej sztuki dotarł do kogokolwiek na widowni: wystudzenie tkwi w samych aktorach, głęboko."
Na szczęście nie można tego samego powiedzieć o Janie Englercie, który zmierzył się z "Kordianem" Słowackiego w teatrze telewizji, chociaż obsada budzi nieufność - co rola to "baron". Wprawdzie efekty skłaniają do dyskusji, nie można realizatorowi odmówić wysiłku, zwłaszcza reżyserskiego (występuje ponadto w roli cara Mikołaja). O wiele bardziej niż piękno wiersza interesowało Englerta wystawienie dramatu z wielkim rozmachem inscenizacyjnym, choć to akurat niezbyt adekwatne określenie jeśli słowo inscenizacja rozumieć w sensie etymologicznym jako osadzenie świata przedstawionego na deskach scenicznych. Pomijając kwestię czy jest to bardziej rola reżysera czy scenografa, najistotniejszym pozostaje, że ten "Kordian" nie jest sfilmowanym spektaklem, lecz filmem telewizyjnym kręconym w autentycznych plenerach i wnętrzach. Stąd też wynikają piękności i biedy całego przedsięwzięcia...