Artykuły

Lubię być zaczepiana

Polemika z polskimi przyzwyczajeniami teatralnymi, z naszą niechęcią podejmowania ryzyka, lubością bycia pasywną stroną procesu twórczego. A przecież wybierając się do teatru musimy być nastawieni na ryzyko spotkania z innymi ludźmi, zamknięcia z nimi w określonej przestrzeni - o spektaklu "Lubię być zabijana" w reż. Marcina Wierzchowskiego w Teatrze Studio pisze Alicja Rubczak z Nowej Siły Krytycznej.

Zniesmaczenie, oburzenie, zażenowanie, obojętność - takie uczucia bardzo często wzbudzają wszelkie próby nawiązania w polskich teatrach repertuarowych interakcji z widzem. Nie twierdzę, że jest to regułą, ale chęć wejścia w bliższy kontakt z widownią, wciągnięcia jej w przestrzeń gry, uzyskania jakichkolwiek żywych, głośnych reakcji na sceniczne działania, bardzo często kończy się niepowodzeniem. Wychowana teatralnie na poznańskim festiwalu MALTA, przywykłam do różnorodnych form wciągania w strukturę spektaklu. Lubię być zaczepiana. Od sympatycznego wiązania krawatów aktorom grupy Generic Vapeur po upapranie moich bieluśkich spodni ziemią i równie silne unurzanie mnie emocjonalne przez Katarzynę Pawłowską podczas spektaklu "OUN" czy dyktatorskie poniewieranie mną podczas "Nauki latania" Strefy Ciszy. W interakcji albo świetnie się bawię, albo poprzez obrażanie, zostaję zmuszona do pracy intelektualnej. Chcąc zobaczyć, jak ten mechanizm rodem z ulicznej alternatywy sprawdzi się na scenie "poważnego" teatru, wybrałam się na "Lubię być zabijana", w reżyserii Marcina Wierzchowskiego, na podstawie jednego z opowiadań Tibora Fischera - brytyjskiego pisarza węgierskiego pochodzenia.

Dostałam więcej niż mogłam się spodziewać - spektakl nie jest zwykłą prowokacją, nie próbuje zaskarbić sobie widzów i krytyki samym tylko faktem, że wykorzystuje nieeksplorowaną w Polsce formę stand up comedy, czy jawnie drwi z ustalonych i wciąż pokutujących podziałów na scenę i widownię. "Lubię być zabijana" to intelektualna gra z gatunkiem, widownią oraz konwencją i tradycją teatru, a także świetny dowód na umiejętne dystansowanie się twórców spektaklu do samych siebie i swojej pracy - scenografia Matyldy Kotlińskiej to krzesło i mikrofon na pustej scenie. Do tego wszystkiego dochodzi dawka ironicznego, często okrutnego czy wręcz obrzydliwego poczucia humoru, mieszanego ze zdrową porcją chamstwa i gier słownych rozsadzających ramy kultury języka. Ktoś z nas - WIDZÓW kpi?!

Zdradzę, że właśnie taka forma zabawy, która poprzez obrażanie mojej osoby, wyrywa z przyzwyczajeń oraz rodzinnych, narodowych, wyznaniowych stereotypów, trafia do mnie najlepiej. Nie zliczę, ile razy wybuchałam głośnym śmiechem, często ku oburzeniu części publiczności.

Na tym właśnie oburzeniu buduje swój osiemdziesięciominutowy spektakl Miranda Piano - komediantka, która wyjechała z Polski do Londynu, gdzie nie robi może zawrotnej kariery komika, ale przynajmniej jest w stanie dostarczać sobie takiej ilości "długich, zagiętych kutasów", na jaką ma ochotę i na tychże budować swój emigrancki świat. Banalizuję? Oczywiście, że tak. Wulgarny styl bycia Mirandy, jej przewrotne historie o przygodnym seksie czy zamęczaniu aktualnego chłopaka zwanego "Ciepłe Kluchy", jej manifestacyjne hasła np. te dotyczące dzieci, które powinny w wieku kilku lat trafiać do fabryk - wszystko to wskazuje na nonkonformistyczne podejście do rzeczywistości, chęć rozsadzania życiowych schematów i przekraczania społecznie przypisanych ról. Zarówno w formie, jak i treści spektakl "Lubię być zabijana" wytrąca widza z równowagi myślenia, samopoczucia, bezpieczeństwa. Iwona Głowińska będąca Mirandą Piano nie prowokuje tylko słowem, lecz wzywa widzów do uczestnictwa w swoim show. Zaczyna od zażądania papierosa, którego potem bezczelnie niszczy, następnie atakuje nas pytaniem ile to jest 17x23 i chce wyrzucić tych, którzy nie znają odpowiedzi. Żąda jednak nie tylko rzeczy w miarę prostych, lecz wkracza nawet w sferę intymną widzów. Podrywa i maca po nodze mężczyznę, który zasiadł na widowni ze swoją dziewczyną, przeszukuje torebkę starszej, dystyngowanej pani z szóstego rzędu, pyta się czy któryś z widzów jest szczęśliwy (poza mną zgłasza się tylko jedna osoba). Nikt nie jest podstawiony, wszyscy są zaskoczeni, czasem zażenowani. Oparcie spektaklu na interakcji aktorki z widzami sprawia, że za każdym razem przedstawienie może potoczyć się inaczej. Wszystko zależy od konkretnych reakcji widzów - odpowiedzi na pytania i obelgi Piano, chęci wkroczenia na scenę, odegrania podsuniętej przez aktorkę na kartce roli - oraz od tego, jak z tymi reakcjami poradzi sobie Głowińska, jak ogra brak interakcji lub niespodziewany entuzjazm widzów.

Baczny, otwarty na taką formę komunikacji teatralnej widz, od razu spostrzeże, iż spektakl rozgrywa się nie tylko na scenie, ale również na widowni i to w podwójny sposób. Z jednej strony aktorka wkracza w przestrzeń tradycyjnie przypisaną widzom, zupełnie nie respektując podziałów na scenę i widownię, z drugiej - przyglądając się publiczności, nawet gdy Piano/Głowińska nie jest na widowni, oglądamy prawdziwe widowisko reakcji na jej działania. Konstrukcja spektaklu wręcz do tego zachęca. Światła na widowni są zgaszone tylko przez chwilę, a swobodna formuła "Lubię być zabijana" pozwala na obracanie się w fotelach, wiercenie i przyglądanie bez skrępowania wszystkim uczestnikom gry. Oglądanie zniesmaczonych lub zadowolonych twarzy, słuchanie westchnień, karcących cmoknięć, śmiechów i komentarzy - wszystko to wpisuje się w treść przedstawienia, opowiada o walce z mieszczańskim trybem życia, o łamaniu stereotypów i zmuszaniu do rewidowania własnych postaw społecznych. To nie jest one woman show, my wszyscy jesteśmy tutaj aktorami.

Jak nam i Głowińskiej wychodzi przygotowanie do roli? Ja w swojej czułam się świetnie. Lubię być zaczepiana. Starałam się poszerzyć granice tolerancji na niemiłe uwagi, stawiane zadania, gotowa byłam nawet na to, że zostanę wyrzucona z teatru. Jesteśmy jednak w Warszawie, a nie w Berlinie, dlatego miałam też pewność, że nikt nie będzie próbował mnie rozebrać czy pobić. Do tych granic teatralności na stołecznych scenach jeszcze daleko. Choć pewnego rodzaju przekroczenia są dominantą tego spektaklu. Głowińska, znana chociażby ze świetnego "Baala" w reżyserii Marka Fiedora, musi zrewidować swoje przyzwyczajenia aktorskie, bowiem stawiane są jej zupełnie nowe zadania. Sądzę, że takiej interakcji z widzami nie uczyła się w Krakowskiej PWST. Nie mam zamiaru wystawiać tutaj ocen, ale wspomnianej już Pawłowskiej zagranie w tym przedstawieniu przyszłoby z większą łatwością. Twórcom spektaklu nie chodzi jednak o to, żeby było łatwo. To mierzenie się aktorki z rolą jest kolejną formą budowania komunikatu intelektualnego tego przedstawienia, które staje się również rozważaniem o kondycji teatru repertuarowego.

"Lubię być zabijana" wprowadza polski teatr na ciekawą drogę. Wierzchowski nie ma kompleksu Ostermeiera, tym spektaklem chce prowokować, ale jego przedstawienia cechuje zupełnie inna forma rozmowy z widzem. Niezaprzeczalnie "Lubię być zabijana" jest polemiką z polskimi przyzwyczajeniami teatralnymi, z naszą niechęcią podejmowania ryzyka, lubością bycia pasywną stroną procesu twórczego. A przecież wybierając się do teatru musimy być nastawieni na ryzyko spotkania z innymi ludźmi, zamknięcia z nimi w określonej przestrzeni. Artysta ma prawo zrobić z nami wszystko - zarówno intelektualnie i emocjonalnie, jak i fizycznie, pod warunkiem, że zapewni nam prawo do opuszczenia sali, rezygnacji z jego "usług". A może warto po prostu poczytać więcej na temat spektaklu, zanim się na niego przyjdzie, albo obejrzeć materiał na e-teatr.tv i uniknąć niespodziewanych nieprzyjemności.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji