Artykuły

Urodziny bez fajerwerków

Nie w bezradności aktorów tkwi jednak podstawowy problem tego spektaklu, lecz w niespójnej, chaotycznej koncepcji inscenizacyjnej - o "Urodzinach Stanley" w reż. Barbary Sass w Teatrze Miejskim w Gdyni pisze Anna Bielecka-Mateja z Nowej Siły Krytycznej.

W Teatrze Miejskim zmiany. Jakoś milej, przyjaźniej, przyjemniej. Duch Gombrowicza zaczął się wreszcie unosić nad jedynym teatrem w Polsce, któremu patronuje. Po prawdzie, dość sztampowo i obliczalnie pod postacią zdjęć, starych afiszy i teatralnej gazetki "Ferdy Durkego", ale jeśli "dobre dobrego" początki, to właściwe preludium do przyszłorocznych obchodów złotego jubileuszu powstania Teatru Miejskiego i dziesięciolecia nadania mu imienia Witolda Gombrowicza. Zmiany w zasadzie dziwić nie powinny. Gdyńska publiczność na prawdziwy początek sezonu czekała bowiem pół roku. Dokładnie tyle zajęło nowemu dyrektorowi teatru, Ingmarowi Villqistowi, by doprowadzić do pierwszej premiery. Prawda, że przygotowanej w nowej oprawie, biorąc pod uwagę starannie wydane programy i spotkanie z Tadeuszem Nyczkiem na dzień przed premierą, który opowiadać miał o twórczości Harolda Pintera, ale gdy dochodzimy do sedna, inscenizacji "Urodzin Stanleya" w reżyserii Barbary Sass, napotykamy na formalną i intelektualną pustkę.

Zdaje się, że w trakcie pracy nad gdyńską premierą twórcy i odtwórcy nie zdołali wypracować jednej spójnej myśli. Dlatego są w spektaklu Sass elementy ciekawe, kilka intrygujących pomysłów, ale służą one jedynie chwilowemu przebudzeniu z trzygodzinnego letargu okraszonego porażającą dawką nudy. Nie jest to bynajmniej próba oddania Pinterowskiej estetyki bogatej w przemilczenia, ciszę, oczekiwania, niedopowiedzenia. Te mają przecież budować napięcie, potęgować grozę, wprowadzać wieloznaczność i tajemnicę. Tymczasem, gdyby nie muzyka Michała Lorenca, pełna dysonansów i nagle urywających się dźwięków, trudno byłoby mówić o jakimkolwiek napięciu. Nie zbudowaliby go przecież aktorzy, bezmyślnie pochłonięci odtwarzaniem tekstu Pintera, zupełnie zapominający o emocjach, grze charakterów, namiętnościach i pozbawiający swoich bohaterów egzystencjalnych rysów.

A historia jest w gruncie rzeczy prosta, choć niedorzeczna i fatalna zarazem, jak u Kafki. Oto podupadający pensjonat Meg (Małgorzata Talarczyk) i Petera (Eugeniusz K. Kujawski), w którym jedynym gościem jest były pianista Stanley (Piotr Michalski). Spokój, cisza i szum morza w tle wprawiają w idylliczny nastrój. Niweczą go tajemniczy czarni panowie dwaj: Goldberg (Grzegorz Wolf) i McCann (Rafał Kowal), którzy przyjeżdżają do pensjonatu. Kim są i czego chcą od Stanley do końca pozostanie tajemnicą. Wespół z Meg postanawiają urządzić Stanleyowi urodziny mocno zakrapiane alkoholem. Ciąg dziwnych zdarzeń sprawia w finale, że Stanley staje się jednym z nich. Proces stwarzania bohatera niejako od podstaw, ubieranie jego nagiego ciała w szaty zła, to najciekawsze sceny spektaklu. Stanley staje się narzędziem, pionkiem, marionetką w rękach tajemniczych mężczyzn bezwładnie poddającą się ich woli. Nie ma w nim siły sprzeciwu, lecz niemoc przeradzająca się w końcu w świadomą zgodę. Historia świata wydała takich postaci wiele - dyktatorów i podwładnych, stworzyła całe systemy pełne agresji i wszechwładzy jednostki. I pewnie jeszcze nie skończyła swojego dzieła.

W tej namiastce współczesnego piekła braknie jednak relacji międzyludzkich. Trudno je kreować, gdy bohaterowie są mało wyraziści, obojętni, nijacy. To, co zostało im z Pinterowskich postaci, to pewien rodzaj życiowego wytrącenia. Stanley Piotra Michalskiego jest jak kalka, która odbija poszczególnych bohaterów stojących na jej drodze. Z nieprzyjemną manierą sprawia najpierw wrażenie niepełnosprawnego ignoranta, potem beznamiętnej kukły, a na koniec świadomego herosa. Brak jednak racjonalnych dowodów na jego wewnętrzną przemianę, stąd wydaje się sztuczna i bezsensowna. Najbardziej konsekwentna jest Małgorzata Talarczyk jako infantylna i zdziecinniała Meg, co bynajmniej nie jest atutem tej roli. Biegająca po scenie starsza pani z siwymi kucykami, która nie wyzbyła się swej deklamacyjnej maniery, tworzy niepisany konflikt formy i treści. Najprawdziwszy jest w tym gronie Rafał Kowal jako McCann, od początku świadomy i pewny swojej roli, a przy tym naturalny i wiarygodny.

Nie w bezradności aktorów tkwi jednak podstawowy problem tego spektaklu, lecz w niespójnej, chaotycznej koncepcji inscenizacyjnej. Barbara Sass zrezygnowała w zasadzie z wszystkiego, co charakteryzuje Pintera. To nie musiałby być zarzut, gdyby w miejsce tak wyraźnych kategorii jak absurd, ironia czy groteska, pojawiły się inne. Tych jednak brakuje. Moje wątłe próby odnalezienia jakiś związków z bohaterami Strindberga, Maeterlincka czy Czechowa przypieczętowane scenografią Pawła Dobrzyckiego, który zbudował na scenie olbrzymie klaustrofobiczne wnętrze rodem z tamtych czasów, to raczej szukanie teatralnych znaków trochę na siłę. Siły niestety szybko opadają.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji