Artykuły

Tragarz teatru

- Jestem łódzkim aktorem. Czy trzeba być ogólnopolską gwiazdą? - BRONISŁAW WROCŁAWSKI o życiu, teatrze i pracy pedagogicznej.

Rozmowa z Bronisławem Wrocławskim, aktorem Teatru im. Jaracza w Łodzi.

Jolanta Ciosek: - Jedni mówią o Panu "człowiek orkiestra", inni "kuglarz nowej epoki", jeszcze inni: "mistrz świata w monodramach Erica Bogosiana". Do którego z określeń Pan się przyznaje?

- Do żadnego, bo to są jedynie gazetowe nagłówki.

Krytycy nie wzięli ich z powietrza, zasłużył Pan na nie. Czy tak?

- Tak naprawdę mogę się jedynie przyznać do określenia: aktor, który próbuje, raz lepiej, a raz gorzej, rozgryźć myśli autora i wzbogacić je emocjami. Bo aktor to taki tragarz uczuć, przenoszący myśli i uczucia między autorem a widzem.

Niewiele brakowało a zamiast uczuć "przenosiłby" Pan skalpel podczas operacji?

- Rodzice bardzo chcieli, żebym został lekarzem, bo to przecież taki porządny, prestiżowy zawód. A synek wykręcił numer i poszedł w komedianty. I to chyba z dość prozaicznych powodów: jeden, drugi wygrany konkurs recytatorski i zasmakowałem w tej rozmowie z ludźmi, tzn. ja z jednej strony mówię, a oni z drugiej słuchają i... reagują, wzruszają się. Fakt, że w tych recytacjach podobałem się dziewczynom, był również bardzo istotny.

A szczególnie jednej...

- Byłem w gimnazjum zakochany w szkolnej koleżance. Na którejś akademii postanowiłem powiedzieć wiersz miłosny Broniewskiego "Przypływ", w sercu jej dedykowany, z pięknym refrenem; W morze spienione, w szumiące morze gwiazdy spadały i nikły. Oto ci serce dzisiaj otworzę, to przypływ miła, to przypływ. Koledzy krzyczeli "bis", bo chcieli, żeby lekcje się urwały, a ja w kółko recytowałem. To był prawdziwy przypływ uczuć i radości.

Był Pan cudownym dzieckiem, które od najmłodszych lat podbijało serca publiczności?

- Nic z tego. Wszystko szło powoli i w normie. Miło i pracowicie minęła łódzka PWS FTViT, którą, wraz z jej pedagogami, wspominam z dużym wzruszeniem i radością. Pewnie dlatego obecnie sam w niej uczę. A przecież zaraz po ukończeniu "filmówki" Łódź mnie nie chciała, choć w dyplomach zagrałem trzy duże role. Wówczas zaangażowałem się do Olsztyna. Zakosztowałem trudów teatru objazdowego, atmosfera pracy w tej tułaczce była fantastyczna. Wybrałem jednak Łódź, bo względy sentymentalno-rodzinne ciągnęły mnie do tego miasta. Wiele podróżowałem po łódzkich scenach, od dawna jestem w Teatrze im. Jaracza.

Skąd u Pana, młodego wówczas aktora, wzięło się zacięcie pedagogiczne: szybko został Pan wykładowcą i dziekanem wydziału aktorskiego w łódzkiej "filmówce"?

- To była propozycja Jana Machulskiego, ówczesnego dziekana, z którym współpracowałem przy plenerowych przedstawieniach przygotowywanych na Zamojskie Lato Teatralne. Piękne czasy, grałem wiele szekspirowskich ról w "Makbecie", "Otellu", "Ryszardzie III", "Romeo i Julii", "Miarce za miarkę", a wszystko w cudownych, renesansowych plenerach zamojskiego Rynku. Wtedy pan Jan zaraził mnie szkołą. A on potrafi to robić jak mało kto. Szkoła jest fantastycznie ożywcza. Kontakt z młodymi ludźmi każe wciąż być czujnym i gotowym. Co rok przychodzą nowi aspiranci do zawodu, z nowym spojrzeniem na świat, zawód, życie. I trzeba umieć ,z nimi rozmawiać. Później bywa różnie, ci, co byli dobrzy, stają się źli i odwrotnie. Jak to w sztuce.

Co Pan mówi swoim studentom na I roku, którzy przychodzą pełni marzeń, fascynacji i każdy widzi przed sobą wielką karierę? Odziera ich Pan ze złudzeń?

- Mówię: to jest piękny zawód, piękna robota, powołanie, jeśli ktoś chce to tak nazwać. Ale też nie czuję się powołany, by im cokolwiek nakazywać, za to bardzo dużo rozmawiamy o życiu ich, moim. W tym roku zajęcia z prozy zaczęliśmy od czytania gazet. Zdziwili się. A ja im powiedziałem, że trudno być aktorem, jeśli nie poliże się otaczającej wokół rzeczywistości. To "lizanie" zaowocowało powstaniem grupy wolontariuszy, którzy chodzą po szpitalach i z chorymi dzieciakami przygotowują fajne rzeczy. Najpierw niech poczują życie, a później przejdziemy do literatury pięknej. Ale też uczę ich poezji tego zawodu. Bo aktorzy to są takie dzieci w piaskownicy, które bawią się w króla, malarza, lekarza. A potem niektóre z nich wychodzą z tej piaskownicy, dorastają i zostają współczesnymi królami, lekarzami. A aktorzy pozostają i dalej budują pałace z piasku. Tamci, co wyszli, co jakiś czas oglądają się za piaskownicą i jej mieszkańcami. Trochę z zazdrości, trochę z tęsknoty. Za wzruszeniem, radością, jakich aktorzy mogą dostarczać. Bo przecież chyba po to są aktorzy, żeby przenosić uczucia.

Pan też dlatego nim został?

- Pewnie tak, bo po co używać wielkich słów? Jeśli można drugiemu człowiekowi sprawić przez chwilę radość, skłonić go do refleksji, jeśli otrzyma się jeszcze za to brawa, co zaspokaja próżność - to czegóż więcej trzeba? A jeśli już się ma ten materiał do wzruszeń, rozmów, w postaci dobrego dramatu, to trzeba tę swoją aktorską robotę porządnie wykonać. Nie polizać, po wierzchu - tego mamy dość w telewizji, ale przygotować porządnie - od góry do dołu.

Tak jak Pan w monodramach Bogosiana, których był Pan pierwszym wykonawcą na polskich scenach?

- Monodram traktuję wciąż jak trening. To jest trudna, ryzykowna zabawa, szczególnie tekstami Bogosiana, ale frapująca. On wciąż stawia pytania: o człowieka, jego kondycję, życiowe wybory. Jest skandalistą, prowokatorem, twórcą i prezenterem zarazem szokujących monologów satyrycznych. Wyśmiewa nas, pokazuje naszą małość, śmieszność, rozprawia się z kulturą masową i "masowym" człowiekiem, wytworem mediów. W "Seksie, prochach i rock'n'rollu" prezentuje kilkunastu bohaterów będących wytworem amerykańskiej cywilizacji. Śmiesznych i tragicznych zarazem. Pokazuje, że żyjemy tak jak wzorce, mody i współczesne trendy nakazują. W "Obudź się i poczuj smak kawy" mówi: Ja, showman, wciskam wam wasz rechot z powrotem w gardło, tylko profesjonalnie wciskam wam kit, a prywatnie jestem taki sam jak wy, hipokrytą zużytym przez życie, wplątanym w ten świat, z którego być może jest wyjście, a być może nie ma.

Opluwa, wyszydza, ale nie wskazuje żadnych rozwiązań.

- Jak na porządnego autora przystało nie daje odpowiedzi, stawia jedynie pytania. Pytany, jak żyć, odpowiada - nie wiem. Musisz sam wybrać.

Nie przeraża Pana ten gorzki obraz świata i człowieka?

- Nie, bo Bogosian w sposób bystry go obserwuje. Jego wizerunek człowieka nie jest radosny, ale mimo wszystko ciepły. W "Seksie...", pokazując typy ludzkie zepsute przez świat, perwersję, bogactwo, biedę próbuje jednak szukać usprawiedliwienia dla człowieka. W "Czołem wbijając..." posunął się krok dalej i zaglądnął w głąb duszy ludzkiej, pozwalając bohaterom zwierzać się w bardziej lub mniej bolesny sposób dla widza. Bogosian ironicznie rozgryza skomplikowaną machinę tego świata. A ja postanowiłem przed laty wziąć na plecy, zrozumieć i przekazać zwątpienia, bóle, trudy, refleksje tego człowieka urodzonego w Ameryce, wrażliwego autora, pesymistycznie patrzącego na świat. I tak, wraz z Jackiem Orłowskim, reżyserem wszystkich monodramów, próbujemy tkać ten jednoosobowy teatr.

Widział Pan Bogosiana na scenie, on widział Pańskie przedstawienia - jak wypadła ta konfrontacja?

- Eric jest fantastyczny w tym, co robi. Gra luksusowo.

A Pan, prezentując perfekcyjne zdolności transformacji scenicznej, za co zdobywa liczne festiwalowe nagrody, sam nie gra luksusowo?

- Usłyszałem od Bogosiana kilka ciepłych słów.

A ja słyszałam, że bardzo Pana komplementował. Pańska skromność jest trochę irytująca zważywszy nagrody, świetne recenzje. Od lat śledzę Pańską karierę i z żalem stwierdzam, że nadal jest Pan jedynie "łódzkim" aktorem, uprawiającym swój mały ogródek. Nie potrafi Pan odcinać kuponów od sukcesów?

- Jestem łódzkim aktorem. Czy trzeba być ogólnopolską gwiazdą?

Nie trzeba, ale zarówno gwiazdorstwo, jak i sława wpisane są w zawód aktora. Dlatego pytam: nie interesuje to Pana, czy nie potrafi Pan zbijać kapitału na swoim mistrzostwie?

- Wspomniała pani o ogródku. Tak, uprawiam swój niewielki ogródek i myślę, że robię to przyzwoicie. To dla mnie najważniejsze. Nie mam w sobie przebojowości, tylko staram się porządnie pracować w teatrze, filmie, telewizji, w szkole. Od czasu do czasu usłyszę od ludzi to, co pani powiedziała o moim aktorstwie, czasami publiczność przychodzi dla mnie do teatru. Czy to jest mało? Leszek Kołakowski kiedyś powiedział, że sława nie musi być wielka. Róbmy porządnie, co do nas należy.

Panu to się często udaje?

- Zagrałem sporo ważnych ról: w "Wujaszku Wani" Czechowa, "Mein Kampf" Taboriego, "Opowieściach Lasku Wiedeńskiego" Horvatha, "Słudze dwóch panów" Goldoniego... nie ma potrzeby wyliczać: W tych spektaklach był smutek, łzy i radość. No bo cóż więcej może teatr? Jeszcze trochę podrażnić, podrapać, jak u Bogosiana, ale też nie za wiele, bo telewizja robi to mocniej za nas.

Pan w telewizji pojawia się nieczęsto, choć wydawać by się mogło, że z Pańskiej szkoły, również telewizyjnej, to tylko przysłowiowy "żabi skok" do studia?

- No nie, nie jest tak źle. Gram od czasu do czasu w Teatrze Telewizji, serialach, nawet w reklamie. Ten grzech też mam na sumieniu. Takie jest życie. Gram, jeśli mnie chcą. Przecież nie zadzwonię i nie powiem reżyserowi, że właśnie mnie ma obsadzić. Te wybory nie ode mnie zależą.

A Pan nie żałuje swoich dotychczasowych wyborów artystycznych?

- Wyznaję zasadę: nie wracać do przeszłości, nie zawracać nią sobie głowy, nie wiązać się z tym, co było. Dla mnie sztuki, role kończą się wraz z ich zejściem ze sceny. Ważne jest tylko doświadczenie, jakie pozostaje. Podobnie staram się, na swój prościutki sposób, porządkować świat w sztukach, w których gram. Jak choćby ostatnio, w "Śmierci komiwojażera". Bo skoro kreujemy dla publiczności jakiś świat na scenie, to musimy też umieć pokazać, gdzie jest oszustwo, a gdzie prawda, gdzie piękno, a gdzie brzydota.

A Panu teatr pomógł uporządkować własny świat?

- Jeszcze nie, ale ja późno dojrzewam. Teatrem cieszę się wciąż jak dziecko i wciąż szukam, na czym to aktorskie i teatralne majstrowanie polega.

Znów ucieka Pan w skromność, i do tego w kokieterię?

- Nie, nie. Chcę tylko powiedzieć, że już trzydzieści lat tacham na plecach, jak wspomniany tragarz, coraz cięższy bagaż. Raz się potykam, raz prostuję. A im człowiek starszy, to tym bardziej chce być odpowiedzialny w swojej robocie. A tu już nie to zdrowie, w kręgosłupie czasami łupnie. Żona mówi: zacznij masaże, bo źle skończysz, a ja udaję, że to nie mnie dotyczy. Oglądam przecież młodych aktorów, którzy z marszu robią różne fiku-mi-ku na scenie i trochę im zazdroszczę, bo pamiętam, jak sam w młodości niejedną rolę opędzlowałem" wigorem.

Nie zauważyłam, by i dziś go Panu brakowało

- Robię, co mogę. Kiedyś, w Teatrze Nowym w Łodzi byli dwaj znakomici aktorzy: Ludwik Benoit i Ryszard Dembiński. Rysio - dość korpulentny, raptus i choleryk, więc mocno pocił się na scenie. Obaj często razem grali. Któregoś dnia Rysio zszedł ze sceny zlany potem i mówi do Ludwika: Cholera, ty to jesteś taki suchy po tej robocie, a ze mnie się leje. Na co Benoit odpowiedział mu z charakterystycznym spokojem: Bo widzisz Rychu, ja uprawiam aktorstwo suche, a ty mokre. Ja nieraz też uprawiam mokre. Szczególnie w monodramach. One mocno eksploatują.

To może lepiej byłoby wrócić do filmu?

- Czy ja wiem? Grałem nie tak znów mało: "King Size", "Vabank", "Ciało" - z tych głośniejszych. W sumie uzbierało się z kilkadziesiąt większych i mniejszych ról. Niedawno skończyłem "Dublerów". Mam skromne, ale wystarczające doświadczenia. Ja jestem człowiekiem starej daty, nie pcham się tam, gdzie mnie nie chcą.

A to przecież dzisiaj jest droga nie tylko do kariery, ale i do pieniędzy

- Do jakich pieniędzy? Przecież nie wchodzą w grę miliony dolarów, więc czym sobie głowę zawracać?

Wysokie ma Pan wymagania.

- Jeśli już walczyć, to przynajmniej wiedzieć, o co. Może to daje niektórym szczęście.

A Pan kiedy schodzi ze sceny szczęśliwy?

- Jeśli po drugiej stronie rampy czuję bicie serca i przyspieszony oddech.

A nie wtedy, gdy publiczność wstaje po Pańskim spektaklu?

- Mikołaj Grabowski ma na to dobrą odpowiedź: wstali, bo ich tyłki zabolały, a nie dlatego,, że byliśmy genialni. A mówiąc poważnie: to jest miłe, wzruszające, ale przecież następnego dnia przyjdzie nowa publiczność, i co, jeśli nie wstaną? Z natury jestem pesymistą,i z ostrożnością podchodzę do takich, przemiłych skądinąd, oznak uznania.

A czy pesymiści mają marzenia?

- Tabori napisał w "Mein Kampf": Nie rób sobie za wielkich nadziei, to cię nie spotka zawód. Staram się tego trzymać.

Czyli o marzeniach nie porozmawiamy?

- Chciałbym w zdrowiu i z kilkoma wariatami, podobnymi do mnie, jak najdłużej nie wychodzić z piaskownicy, bawiąc się w Króla Lula.

Na zdjęciu: Bronisław Wrocławski w monodramie "Seks, prochy i rock'n'roll"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji