Artykuły

Mądry śmiech

ŚMIEJEMY się mało i bardzo czę­sto bezmyślnie; z tego, że ktoś na ekra­nie poślizgnął się na skórce banana, że w najmniej odpowiednim momencie opadły mu spodnie, że tort wylądował na czyjejś twarzy. Śmiech z dialogu, z komizmu wewnętrznego oglądanych postaci, z sytuacyjnych nieporozu­mień i niedomówień jest zjawiskiem coraz rzadszym. Dlatego, jeżeli ktoś daje nam ku niemu okazję zasługuje na pochwałę.

"Rodzina" nie jest dziełem wybit­nym, choć wyszła spod pióra wybitne­go poety, felietonisty, intelektualisty. Antoni Słonimski umiał jednak (jakże­by inaczej) nadać jej wszelkie, mode­lowe cechy komedii, którą się dobrze gra i doskonale ogląda. Sportretował w niej charakterystyczne dla swego cza-su (napisał ją w 1933 r.) typy Polaków, i ich sąsiadów - uroczego, żyjącego w zupełnym oderwaniu od rzeczywisto­ści ziemianina - utracjusza i wiecznego amanta, jego siostrę, ulepkowato ro­mantyczną starą pannę, przybysza z Niemiec - młodego, sfanatyzowanego hitlerowca, równie mocno sfanatyzowanego, młodego komisarza, starostę i wojewodę, pazer­nych chłopów, wysferzonego lokaja, właściciela pralni - prymitywnego na­rodowca zapatrzonego w niemieckie­go fuerera. Wszystkich ich razem ze­brał w imponującym, ale mocno podupadłym ziemiańskim dworze i na­rzucił powiązania, które tylko pozor­nie wydawać by się mogły mało praw­dopodobne. Młody Niemiec, dumny ze swej rasowej czystości, okazuje się synem żydowskiego młynarza, pod­kreślający na każdym kroku swe pro­letariackie pochodzenie komisarz jest nieślubnym dzieckiem hrabiego, lokaj odszczekuje się swemu panu, chłopi domagają się gratyfikacji za udział w powstaniu, ale jak się okazuje - nie po tej co trzeba stronie, urzędnicy pań­stwowi - głównie wojewoda, posługu­ją się ezopowym językiem, który do­brze znamy z różnych mów. Jedyna w miarę normalna w tym towarzystwie, córka hrabiego, też jest potraktowana ironicznie przez autora zbitką panie­nek z Iwaszkiewicza, Sienkiewicza i Rodziewiczówny.

Słonimski nie jest wobec swych bohaterów złośliwy. Pokazuje tylko jak śmieszny jest człowiek zupełnie pozbawiony samokrytycyzmu i zado­wolony z siebie.

Jerzy Goliński nie próbował (chwała mu za to) powiedzieć ze sceny nic ponadto, co chciał powiedzieć i obśmiać autor. Dlatego przygotował przedstawienie jak pan Bóg przykazał, bez żadnych nadęć i udziwnień, bar­dzo taktownie trzymając w ryzach aktorów, by nie ulegali pokusie łatwych efektów i (o co w przypadku takiego utworu niezwykle łatwo) gie­rek pod publiczkę. Sam, jako hrabia, gospodarz dworu, ani na moment nie pozwolił sobie na robienie do widza oka. Wszystko to toczy się w dekora­cjach dostatecznie umownych, by wie­dzieć, że to teatr i dostatecznie realisty­cznych, by wiedzieć gdzie się rzecz dzieje. A widownia wybuchała co chwilę gromkim śmiechem, bo choć od chwili powstania komedii minęło ponadt 60 lat, to okazało się, że autor bardzo umiejętnie ustawił swe krzy­we zwierciadło, ponadczasowo, oglądamy w nim więc poniekąd sa­mych siebie. Czy może być coś le­pszego niż dostrzeżenie własnych słabości, głupoty i serdeczne z nich zaśmianie się?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji