Artykuły

Cesarz w kurniku

Tymczasem na scenie Polonii mamy tylko kolejną dobrą komedię - o "Romulusie Wielkim" w reż. Krzysztofa Zanussiego w Teatrze Polonia pisze Joanna M. Cywińska z Nowej Siły Krytycznej.

Wśród teoretyków literatury krąży opinia, mówiąca o tym, że najmniej na temat dzieła wie jego autor. Dotyczy to przede wszystkim poezji, ale ma zastosowanie również w odniesieniu do innych rodzajów literackich. Zespolenie artysty z dziełem jest czymś chwilowym, urywa się wraz z zakończeniem procesu twórczego - opublikowany utwór zaczyna żyć własnym życiem. Dramatopisarz ze swoim emocjonalnym stosunkiem do dzieła, może gubić się w odkrywaniu jego sensów, i jeżeli dramat będzie cieszył się powodzeniem, nikt nie będzie miał o to do niego żalu (może jedynie ci, którzy nie odkryją niczego nowego na wieczorze autorskim). Inaczej rzecz się ma z reżyserem, na którym ciąży obowiązek interpretacji i przełożenia refleksji nad tekstem w żywe dzieło teatralne. Tym bardziej, że postmodernizm odciął nas raz na zawsze od czasów reżyserów-inscenizatorów. Współczesnym życiem teatralnym rządzi koncept, a w takiej konwencji reżyser przyjmuje na siebie rolę pomysłodawcy, czasem przekornego interpretatora, czy "odkopywacza" ukrytych znaczeń.

Od dnia premiery spektakl powinien bronić się sam i nie powinny go dopełniać wypowiedzi prasowe twórców. Wszystko, co ma być w nim zawarte, powinno być ułożone tak, by widzowie mogli to odczytać i właściwie zinterpretować (właściwie, czyli zgodnie z zamysłem reżyserskim). Niestety, czasem przedstawienia zmuszone są dźwigać brzemię niefortunnych wypowiedzi medialnych twórców. Tak też stało się w przypadku "Romulusa Wielkiego".

Na spektakl Polonii wybrałam się bez ciężaru lektury wywiadów z twórcami przedstawienia, jednak z obawą o to, co zaproponuje Krzysztof Zanussi, który w ostatnich latach nie popisał się twórczością filmową. Zobaczyłam pełen humoru spektakl, opowiadający historię cesarza-ironisty, władcy zachodniego Rzymu (w tej roli Janusz Gajos), który dowcipnie filozofuje i z lubością leniuchuje w czasach, kiedy wali się jago imperium. Romulus wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew doradcom i chyba także na przekór instynktowi samozachowawczemu realizuje ideę, której założeniem jest brak ingerencji ludzkiej w zapisany z góry los świata. Polityka "nicnierobienia" jest realizacją planu głównego bohatera, który ma na celu zlikwidowanie instytucji cesarza - Romulus objął tron tylko po to, by jako bierny cesarz zniszczyć ten urząd, podważyć sens jego istnienia.

Gdzieś w tle tej postaci pojawiają się gotowi do walki ministrowie, handlarz dzieł sztuki, który z kalkulatorem w ręku oblicza zyski z kupna tego, co jeszcze ocalało z kryzysu (Jerzy Łapiński), jest też dumna cesarzowa (Ewa Wiśniewska), która w przeciwieństwie do Romulusa stara się ocalić ginące ślady świetności swoich przodków. Niczym widmo przybywa Emilian - dręczony przez nieprzyjaciela rzymski patrycjusz, pozostawiony bez pomocy cesarza, ukochany córki Romulusa. Emilian (Rafał Maćkowiak) wydaje się być ostatnim sprawiedliwym, ale to nie on może uratować cesarstwo. Ginącemu państwu z pomocą przychodzi producent spodni, Cezary Rupf (Witold Wieliński), który oferuje wykupienie łaski u germańskiego przywódcy w zamian za rękę Rei (Magdalena Walach). I tu pada jedyna decyzja z ust Romulusa - stanowczy sprzeciw. Odoaker, groźny germański władca (Szymon Kuśmider), okazuje się ostatecznie hodowcą kur (tak jak Romulus), który szuka schronienia u władcy zachodniego Rzymu.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że reżyser poskąpił pola gry tak świetnym aktorom jak Gajos czy Wiśniewska, za mało wiatru wpuścił im pod skrzydła, wprowadził w tekst kilka nieudanych aluzji do współczesności (m.in. wypisane na tarczy hasło "TY DZIADU"), a nade wszystko popełnił błąd rozgadania w wywiadach i nadbudowy treści, których próżno szukać w przedstawieniu, lub które, jak się zdaje, potraktował po macoszemu (kwestie rozliczania się z "trzeszczącą cywilizacją", czy aluzje do współczesnych zniewolonych lub zagrożonych terroryzmem obszarów świata).

Mimo wszystko wieczór spędzony w Polonii zaskoczył mnie przyjemnie, tym bardziej, że po Zanussim spodziewałam się raczej szeroko ziewającej publiczności niż szerokich uśmiechów. To oczywiście dobrze świadczy o przedstawieniu, choć trudno się z nim dopatrzyć Dürrenmatta. Reżyser wyjął z tekstu jedynie pewną historię, pominął głębię, która w sztukach szwajcarskiego dramaturga jest najistotniejsza. Szkoda, bo w takiej obsadzie spektakl mógłby stać się wydarzeniem sezonu. Tymczasem na scenie Polonii mamy tylko kolejną dobrą komedię - tylko, ponieważ jestem przekonana, że widzom, którzy mieli już okazję zetknąć się z tekstem Dürrenmatta, czegoś będzie brakowało.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji