Artykuły

Nie wierzę w grymaśnych tuzów

- Nie w mojej naturze jest wymyślanie, co chciałabym zagrać, dużo przyjemniej jest dowiedzieć się, co mogłabym - mówi MAŁGORZATA HAJEWSKA-KRZYSZTOFIK, aktorka Starego Teatru w Krakowie, pedagog w PWST

Mieszka Pani na Kazimierzu z wyboru czy przypadku?

- To jest kamienica, w której aktorzy wynajmują lokale od teatru, a teatr ma umowę z miastem. W tej chwili zostało już tylko paru weteranów, wszyscy się przeprowadzili do swoich mieszkań, a ja ciągle go nie mam.

Mieszkanie nieważne?

- Ważne. O tyle ważne, że w tym jest grzyb i nie mogę się go pozbyć. To są spore inwestycje, a poza tym ciągle nie mam na to czasu ani siły. Ale nie chcę narzekać.

Do Moskwy wyjeżdża Pani z powodu?

- "Zaratustry" - spektaklu Krystiana Lupy. Nie na własne życzenie tuż przed świętami.

W jakim będziecie występować teatrze?

Wydaje mi się, że w Teatrze Meyerholda, ale, prawdę mówiąc, nie zdążyłam sprawdzić. To takie moje lenistwo, myślę, że jak jedziemy z teatrem, to nie muszę się koncentrować na tym, żeby dojechać w jakieś konkretne miejsce, tylko żeby dobrze zagrać.

Ja o Pani prywatnie niewiele wiem, ale patrząc na role, choćby te ostatnie, w "Factory 2" Lupy, w "Piekarni Brechta", "Iwonie, księżniczce Burgunda", spektaklu wyreżyserowanym przez Panią w PWST, gdybym miała zgadnąć, jaki rodzaj teatru Pani lubi, powiedziałabym, że taki, w którym ważne są emocje.

- Na pewno tak.

Widziałam Panią w "33 scenach z życia". Pokazała Pani w swej roli pewien rodzaj brzydoty związanej ze śmiercią, z umieraniem. Jak to wyrazić Zatopiła się Pani w postaci matki bez reszty, nic swojego, kobiecego nie chciała Pani w niej ugrać! Głowę sobie pani ogoliła. Chodziła Pani w czapce po ulicach?

- Miałam czapkę, ale właściwie bardziej nosiłam ją ze względu na dzieci. Najmłodsza córka, która ma 9 lat, powiedziała mi, że jeden kolega w klasie mnie obraził, bo brzydko się wyraził na temat tego, że jestem łysa. Zrozumiałam, że dla niej jest ważne, żebym nie była łysa. To było dziwne doświadczenie, nad morzem, na Helu, gdzie pojechaliśmy na wakacje, weszłam do toalety, a ktoś mi zwrócił uwagę, że męska jest po drugiej stronie, chciałam kupić czapkę, a sprzedawczyni, widząc mnie łysą, nie wiem czemu, schowała się. Zdaję sobie sprawę, że to jest dla ludzi trudne, ale musiało być takie nagie i bezbronne. Myślę, że człowiek zawsze chce być akceptowany, ale w pewnych momentach to się już chyba w ogóle o tym nie myśli.

Nikt Pani nie kazał golić głowy, sama to sobie Pani wymyśliła?

- Jeżeli nie ogolić głowy, to trzeba by mieć łyskę, która musiałaby być wykonana perfekcyjnie, żebym mogła spokojnie w niej grać. Wolałam takie rozwiązanie, bo nie chciałam przeżywać strachu, że coś mi gdzieś się źle przykleiło i to jest widoczne.

Pani młodziutka uczennica Gabriela Oberbek, którą jako Iwonę przebrała Pani za grubą, bezkształtną pałubę, nie wytrzymała tego do końca i do ukłonów wybiegła szczupła, zgrabna, w ślicznej sukience z rozpuszczonymi blond włosami.

- Zresztą na moją prośbę.

Było to bardzo dziecinne i sympatyczne.

- Uważałam, że w takiej sytuacji, jak dyplomowe przedstawienie, kiedy studenci chcą się pokazać, powinna mieć taką możliwość. Zwłaszcza że to jest młoda, superenergetyczna, pełna wdzięku dziewczyna, która bardzo lubi żyć. Długo zastanawialiśmy się ze studentami nad tym, co takiego jest w Iwonie (bo nie tylko chodzi o cechy fizyczne), że na pierwszy rzut oka zaczyna drażnić. Kim ona mogłaby być dzisiaj? Szukaliśmy sytuacji, które by ją określały. Zanim jeszcze był pomysł na to przedstawienie, studentka, która gra Iwonę, kiedyś na korytarzu powiedziała mi, że koledzy jeżdżą na narty, a ona nie, bo jedenaście lat chodziła do szkoły muzycznej i gdy inni jeździli na narty, ona musiała ćwiczyć na fortepianie. Dokładnie pamiętam, że zabrzmiało mi to wtedy jak z Iwony. I w spektaklu ona faktycznie gra na fortepianie.

Obserwowałam Panią podczas premiery Iwony, księżniczki Burgunda niespokojnie biegającą po widowni przed spektaklem, w czasie przerwy Czy mi się wydawało, że Pani się bardzo denerwowała tym dyplomem?

(Śmiech). - Zażyłam środki uspokajające. Najbardziej mnie speszyło, kiedy na kilka dni przed premierą zapytano mnie, czy na plakacie ma być wymieniona reżyseria i opieka pedagogiczna? Jakoś mocniej to usłyszałam i pomyślałam sobie, że jeszcze więcej mam dzieci, niż mam.

A ile Pani ma dzieci?

- Cztery córki. Uświadomiłam sobie, że ostatnio tym swoim dużo mniej poświęcam czasu niż tamtym. To jest takie kontaktowanie się na odległość, odrabianie lekcji przez telefon.

One to rozumieją?

- Nie wiem, czy się rozumie takie rzeczy. Starają się zrozumieć. No, ale jak mnie nie ma, to mnie nie ma. Czy to dobrze? Nie zawsze. Czasami przychodzą chwile, kiedy się nie można naprzytulać przed wyjściem z domu albo po przyjściu i to wszystko jest takie krótkie. Tak jak dzisiaj na przykład - jest wigilia w szkole, a mnie nie ma, bo jadę do Moskwy.

Najstarsza córka ile ma lat?

- 21.

Czyli dziecko V roku studiów?

- Nie, trzeciego, a po czwartym roku urodziła się druga. Jedna z córek jest teraz w szkole teatralnej na pierwszym roku.

Co Pani będzie czytała w podróży?

- Jestem prawie w połowie książki, która jest bardzo gruba, ale świetnie się ją czyta - biografia Trumana Capote'a. Bardzo mi się podoba, zresztą to jakoś spasowało z Iwoną. Matka Capote'a to taka ikona kobiety napiętej, dominującej, oschłej. Ciągle rozmawiałyśmy ze studentką, która gra Królową w "Iwonie, księżniczce Burgunda", właśnie o tej niemożności przytulenia, niemożności stworzenia prawdziwej, mocnej relacji pomiędzy matką a synem.

Aha, czyli zewsząd łapie Pani impulsy: z lektury, z życia, z jakiegoś zdania, które padło nie a propos.

- Tak się to dzieje. Inna historia: nie mieliśmy kapelusza dla Iwony. I ciągle zastanawialiśmy się, jak on powinien wyglądać. Jechałam na zajęcia i nagle patrzę, w tramwaju na podłodze leży czapka. Myślę sobie, kurczę, to chyba jest już niczyja czapka i będzie dobrym kapeluszem dla Iwony. No i miałam taki podły zamiar podnieść ją, i nagle jakaś kobieta z całej siły tę czapkę kopnęła. Aż mnie głowa zabolała, to było coś okropnego, jakby ktoś kopnął człowieka w głowę. I stąd się wzięło u nas w przedstawieniu kopanie tej czapki przez Szambelana.

Czy jest taka rola, której już Pani nie zagra, a chciałaby zagrać?

- Nie wiem. Niemożliwe wydaje się, żebym zagrała Mirandę, mając prawie czterdzieści lat, a zagrałam. Nie ma we mnie żadnych takich marzeń. Poza tym zawsze sobie myślę, że jeżeli ja czegoś nie mogę zagrać, to może jeszcze ktoś będzie chciał ze mną nad tym pracować. Teraz spełniły się w szkole moje marzenia sprzed dwudziestu lat. Gdy Jerzy Stuhr zapowiedział, że z robi z nami "Iwonę, księżniczkę Burgunda", strasznie się napinałam, byłam przekonana, że rola Iwony jest dla mnie, no ale było inaczej i w swoim dyplomowym przedstawieniu grałam Królową. I teraz praca z Gabrysią nad rolą Iwony jakoś zrekompensowała mi tamto marzenie.

Może będzie Pani reżyserować w teatrze?

- Dotychczas nie miałam dużych doświadczeń. Reżyserowałam jeden z trzech półgodzinnych epizodów w przedstawieniu blogi, Niebieską sukienkę i na pewno sprawiło mi to przyjemność. Są takie momenty, np. leży się w łóżku i intensywnie marzy o tym, jak to będzie wyglądać na scenie. Tak było z Iwoną. I potem jak zobaczyłam, że to co kiedyś było w głowie, zmaterializowało się, że ten świat powstaje, że Iwona autentycznie gra na fortepianie i wchodzi na scenę, tak jak sobie ją wymarzyłam, to są to chwile takiego wzruszenia no nie wiem, porównywalne do rodzenia dziecka. Ale to, co dzieje się przed samą premierą, ten rozpad człowieka, ten lęk, żeby to nie było obojętne! Niech przedstawienie prowokuje, irytuje, ale niech nie będzie obojętne.

Na premierze w pewnym momencie się wyłączyłam, rozejrzałam dookoła i zobaczyłam uśmiechniętych ludzi, i pomyślałam sobie: ja to zrobiłam! (śmiech) To było bardzo przyjemne.

Myślę o Pani jako reżyserze, dlatego że to był bardzo dokładnie, w szczegółach obmyślony spektakl, nie przez grających tylko przez reżysera. Ciekawa jestem czy Pani potrafiłaby ujarzmić zespół grymaśnych tuzów?

- Ja nie wierzę w grymaśnych tuzów. Nie wierzę w coś takiego. Wydaje mi się, że zawsze najważniejsze jest to, czy reżyser wie, o czym chce powiedzieć, i czy potrafi do tego przekonać. Że przychodzi Krystian Lupa, opowiada i nawet to najtrudniejsze przedstawienie, jakim jest "Zaratustra", gra się z radością, dzięki temu, że miał w sobie tyle siły, tyle mocy, by nas do tego przekonać. A jak reżyser nie wie, co chce powiedzieć, to wtedy powstają grymaśne tuzy.

Patrzę na zegarek, czy Pani zdąży na lotnisko W tej chwili przyszło mi na myśl, że Pani należy do osób, które są jakby fizycznie skonstruowane poza czasem. W związku z tym Pani dzisiaj może zagrać wszystko - z szekspirowską Mirandą i Julią włącznie.

(Śmiech) - Gdzie ja znajdę takiego Romea, który będzie mnie chciał? Ale jak mówię, nie w mojej naturze jest wymyślanie, co chciałabym zagrać, dużo przyjemniej jest dowiedzieć się, co mogłabym. Tak samo było z postacią matki u Małgośki Szumowskiej z "33 scen z życia". Długo przyglądali mi się, czy nie wyglądam za młodo. Zawsze wyglądałam za staro, a nagle zastanawiają się, czy nie wyglądam za młodo do tej roli!

Właśnie, bo czas u Pani działa odwrotnie. Przedziwne. Ale może jest też tak, że ma Pani dużo radości spełnionej i ona rozświetla Pani twarz Nie wiem, głośno myślę. Dość dużo radości spełnionej w teatrze, może w życiu?

-Wydaje mi się, że spotykam wielu dobrych, ciekawych ludzi i to jest przyjemne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji