"Pozwólcie nam mówić, że jest nam trudno żyć"
O losie "Samobójcy" osobiście przesądził Stalin. Zadecydowało kilka słów zawartych w liście do Stanisławskiego: " Nie mam zbyt dobrego zdania o sztuce "Samobójca". Najbiżsi mi towarzysze uważają, że jest ona pustawa, a nawet szkodliwa".
To wystarczyło. Był rok 1931 kiedy Stanisławski przerwał próby, zaś Meyerholdowi zamysł wystawienia utworu wyperswadowała cenzura. Autor, Nikołaj Erdman, w jakiś czas później został aresztowany za satyryczne bajeczki, po powrocie z Syberii zaczął pisywać scenariusze filmowe, dostał nawet za jeden z nich Nagrodę Stalinowską, jednak "Samobójcy" na radzieckich scenach doczekać nie zdołał. I dopiero w dobie pieriestrojki Podsiekalnikow mógł wygłosić do widzów zdanie będące w gruncie rzeczy przesłaniem całej sztuki: "...Pozwólcie nam mówić, że jest nam trudno żyć".
Żyć jest trudno, umrzeć także. Sirmon Siemonowicz Podsiekalnikow, mały, zahukany człowieczek, nie wiedzieć czemu bezrobotny, w czasie bezsensownej kłótni z żoną, ot, tak sobie mówi coś o samobójstwie. Żona beczy, sąsiedzi usiłują interweniować, zaś wkrótce potem zaczynają pojawiać się w mieszkaniu coraz to nowi, rozpaczliwie żałosni ludzie, którzy próbują namówić ogłupiałego bohatera, aby zginął właśnie za ich sprawy. Za rosyjską inteligencję, za kupców, za wiarę prawosławną, w imię miłości, w imię literatury, w imię czegoś tam jeszcze.
Urządzają przyszłemu nieboszczykowi pożegnalny bankiet, z góry opłacają pogrzeb i czekają już tylko na wystrzał. Podsiekalnikow, choć schlany, boi się jednak, jednocześnie wyrasta, zyskuje ludzki wymiar, przestaje być śmieszny, a staje nieomal tragiczny, gdy broni swojego prawa do życia na tym wcale nie najlepszym ze światów. Leon Charewicz bardzo pięknie prowadzi tę trudną, niezwykle złożoną rolę, nasyca ją wciąż nowymi barwami, logicznie rozwija aż do przejmującego finału. Z ogromnej obsady wyróżnić można Ewę Worytkiewicz i Irenę Burawską (żona i teściowa Podsiekalnikowa), Bogusława Sochnackiego - kabotyński Aristarch Gołoszczapow, Henryka Staszewskiego - ojciec Jełpidij, zresztą najsprawiedliwiej byłoby przepisać cały afisz!
Dialog brzmiał doskonale, nieustannie wywołując salwy śmiechu na widowni, inna już sprawa, że wśród licznych żarcików były i takie, za które swego czasu nieźle można było sobie posiedzieć.
Marcel Kochańczyk rozwiązał przedstawienie zabawnie i jasno, choć mógł dokonać nieco śmielszych skrótów. W scenografii Ewy Bloom-Kwiatkowskiej niezbyt przekonały mnie milczące kukły wypełniające głębię sceny, na mój gust były po prostu zbędne. Natomiast muzyka Piotra Hertla doskonała, świetnie brzmiała zwłaszcza scena w knajpie.
Premiera na Dużej Scenie Teatru im. Jaracza 21 maja 1988 roku. Długotrwałe powodzenie tego spektaklu jest jak sądzę, zapewnione.