Dwa razy Dostojewski (fragm.)
27 PUBLICZNYCH prób "Idioty" Dostojewskiego, prowadzonych na przełomie stycznia i lutego przez Andrzeja Wajdę w Starym Teatrze, wywołało odczucia mieszane. O eksperymencie mówiono najpierw głośno, potem ciszej; nie okazał się niczym szokującym, odwrotnie, przebąkiwano, że owe próby, mające stać się "niezależnym widowiskiem" dość są nużące i - choć wstęp na nie był płatny - nie zastępowały spektaklu, narzucając tylko specjalnym regulaminem większe niż zwykle rygory (opuścić salę można było np. jedynie "szybko i cicho"). Samemu reżyserowi też, jak się zdaje, przyniosły rozczarowanie, co określił eufemistycznie - "wielkim doświadczeniem": "Zawsze sądziłem, iż istnieje wiele doznań i przeżyć wstydliwych, które wymagają samotności. Próby w teatrze na pewno do nich należą. Ale dotychczas tylko domyślałem się tego. Dzisiaj wiem to na pewno... Wielkie doświadczenie, któremu warto poświęcić 27 wieczorów". Wieczorów nie całkiem zresztą zmarnowanych; poza wszystkim, stanowiły one dla przedstawienia reklamę, nie tak pewnie skuteczną, jak oczekiwano, ale jednak...
Być może odbiły się one na charakterze tego przedstawienia również w sposób poważniejszy i im właśnie zawdzięczamy ową specjalną więź, rodzącą się między wykonawcami i widownią. Ale mniej to chyba wynik eksperymentu, bardziej generalnego założenia - inscenizacyjnego i aktorskiego. Spektakl, czy raczej seans "NASTAZJA FILIPOWNA" rozgrywa się nie na scenie, a po prostu w rzadko wykorzystywanej Sali Modrzejewskiej. Teren "gry" otoczony jest z niepełnych trzech stron krzesłami (scenografia: Krystyna Zachwatowicz), pośrodku parę stylowych mebli, wyznacza nie miejsca, lecz plany akcji (miejsce jest jedno, mieszkanie Rogożyna w wieczór po zamordowaniu Nastazji), okna zasłaniają białe rolety, ścianę z prawej kryje kurtyna, za którą znajdować się ma ciało ofiary. Na ścianach dwa święte obrazy, portret ojca Rogożyna, naprzeciw nad drzwiami kopia "Zbawiciela" Holbeina oraz zegar odmierzający głośno czas (czas, który zresztą jakby się zatrzymał; wrażenie owego trwania jest tak dojmujące, że wydzwanianie godzin przyjmujemy z zaskoczeniem). Poza tym półmrok, lampki oliwne, rozbielona zasłonami ciemność przenikająca z zewnątrz. Przedstawiania rozpoczyna się o 22, kończy przed północą - biel rolet sprawia jednak, iż myślimy raczej o świcie, który następuje po jakiejś męczącej bezsennej nocy. Są to zresztą odwołania konkretne do letnich petersburskich "białych nocy", pośród których wszelkie szaleństwo zyskuje specjalny wymiar. W tej scenerii dwaj aktorzy, obojętni zda się na widownię odprawiający swą bełkotliwą spowiedź-retrospekcję. Rogożyn Jana Nowickiego na kanapie, a naprzeciw - po drugiej stronie stołu, siedzący niewygodnie na krześle - długo milczący książę Myszkin Jerzego Radziwiłowicza.
I rzeczywiście, cała ta aranżacja spełnia swój cel, sprawdza się w dużym stopniu zamierzenie, które nadużywane dziś w teatrach - zazwyczaj kończy się klęską. Rezygnacja ze zwykłego układu scena -widownia tym razem nie jest zabiegiem sztucznym, więcej - wydaje się konieczna. Bowiem na bohaterów patrzymy nie jak na aktorów, a jak na ludzi. Postawieni wobec człowieka, który chaotycznie, pijacko, w malignie dokonuje wobec nas wewnętrznych obrachunków i któremu do obrachunków tych potrzebna jest publiczność - choć niby jej nie dostrzega - pogrążony jedynie w sobie. Tragizm i kabotyństwo... Tym większe, że objawiające się w obliczu faktu realnego, ostatecznego, nieodwracalnego: dopiero co dokonanej zbrodni.
Fabułę "Idioty" sprowadził Wajda do jednego wątku. Nazwał go "wątkiem napięć i konfliktów wokół Nastazji Filipowny", które doprowadziły w powieści do tragicznego finału, będącego w spektaklu nie tylko punktem wyjścia, ale i dojścia. Adaptacja opiera się na sytuacji wziętej z ostatniego (przed Epilogiem) rozdziału książki: wieczoru po morderstwie (lecz bez aresztowania Rogożyna), uzupełnionego obfitymi fragmentami innych partii, dotyczących wcześniejszych rozmów Rogożyna z księciem (i nie tylko). Układ tekstu, kolejność kwestii nie jest przy tym przestrzegana rygorystycznie; obsesyjna powtarzalność niektórych, chaotyczność skojarzeń - dozwala na improwizacje, podporządkowane oczywiści jakiejś generalnej dyscyplinie. Dowolność jest tym bardziej dopuszczalna, iż kwestie Rogożyna i księcia tylko na początku i tylko od czasu do czasu przybierają formę dialogu; w większości idzie o dwa monologi; spór toczy się nie między postaciami, a wewnątrz każdej z nich oddzielnie.
Jest w tym zresztą główna słabość tej koncepcji. Ograniczenie "konfliktów i napięć" do Nastazji Filipowny jest posunięciem o wiele radykalniejszym niż to sugeruje reżyser. Jest to bowiem posunięcie wbrew intencjom powieści, której bohaterem głównym jest wszak książę Myszkin - "idiota", Chrystus i Dostojewski w jednej osobie, co więcej ów książę Myszkin określa się przede wszystkim poprzez relacje z innymi postaciami powieści. Pozbawiony wszelkiego rodowodu, postawiony w jednej tylko - bardzo drastycznej sytuacji - Myszkin staje się natychmiast postacią nic nie znaczącą; swój monolog mógłby Rogożyn na dobrą sprawę odegrać sam. I nie jest to tylko triumf sugestywnego aktorstwa Nowickiego nad mniej sugestywnym aktorstwem Radziwiłowicza, a po prostu nierówność szans. Nowicki może zagrać z Rogożyna prawie wszystko, co pomieścił w nim Dostojewski, Radziwiłowicz - prawie nic. A przecież Radziwiłowicz ma na Myszkina warunki znakomite, poprzez rodzaj swego niepospolitego talentu. Wolno przypuszczać, iż w bardziej "całościowej" adaptacji byłby Myszkinem doskonałym: tu jest zaledwie zarysem postaci, zresztą lepszy w początkowych fragmentach, tam właśnie gdzie gra najoszczędniej, prawie nieobecny, skupiony, później przegrywa wyraźnie - stając się jakby echem przeżyć Rogożyna, przegrywa nie z własnej winy.
Może z tego powodu nie udało się wykonać w całości tego, o czym marzył Wajda, a co sformułował przy innej okazji: na marginesie dyskusji o "Umarłej klasie" Kantora, którego pewne wpływy znać zresztą w tym przedstawieniu: "warunkiem tego (siły oddziaływania - M.F.) musi być takie sczepienie aktorów w czasie prób, żeby nie mogli się już rozczepić w czasie stu i dwustu przedstawień, żeby za każdym razem przez sam fakt, że się zejdą, wytwarzali tę elektryczność, która ich odnawia".
A jednak nie jest to porażka, przeciwnie. Choć powszechna opinia o "wydarzeniu teatralnym" wydaje się przesadna, ma ten spektakl swą wagę. W nasileniu tak ostrym, że dziś aż egzotycznym, pokazuje człowieka w namiętności, rozdarciu, cierpieniu, i to bez nadmiernej skłonności do teatralnego fałszu. I dzięki temu wolno powiedzieć, że "Nastastja Filipowna", choć lekceważy całą złożoną filozofię powieści, wyrasta jednak z Dostojewskiego, a w każdym razie z autentycznej Dostojewskim fescynacji. Choć brzmi to niby skromnie, znaczy wiele.