Artykuły

Z dużej chmury...

Przedstawienie eksportowe. To jest to. Tak przynajmniej mogłoby się wydawać w dzisiejszych trudnych czasach, kiedy niezbyt dobrą kondycję wewnętrzną chcielibyśmy podreperować zewnętrznymi sukcesami. Kultura jednak jest dziedziną dosyć przekorną. Pogoń za sukcesem i poklaskiem nie zawsze kończy się osiągnięciem głębszych wartości. Tak bywa z przedstawieniami, których inscenizacja, bogata w różnorodne środki i wabiki, nie wymaga znajomości języka. Tak było z "europejskim" przedstawieniem Wiśniewskiego w Teatrze Nowym w Poznaniu. Tak może być z ostatnią premierą Adama Hanuszkiewicza w Teatrze Ateneum pt. "Maria i Woyzeck" wg Georga Büchnera. Po obejrzeniu jej zrozumiałem, dlaczego ta sama inscenizacja w wykonaniu studentów łódzkiej szkoły teatralnej i filmowej dostała międzynarodową nagrodę, abstrahując nawet od jakości pracy dyplomantów.

Mistrz Adam swoim częstym zwyczajem sporządził scenariusz w oparciu o dramaty Büchnera z "Woyzeckiem" na czele, dokumentalia tegoż autora, a także dzieła dwóch innych. W rezultacie powstało przedstawienie z zamiarem autorskim dość skomplikowanym i szerokim. Może nawet zbyt "różnosiężnym", aby mogła je wytrzymać konstrukcja. Bo to i sprawa Woyzecka i jego kobiety, i widzenie człowieka w kręgu czasowym i kulturowym Büchnera, i kwestia praw człowieka w owym czasie - np. prawa do wolności - i w naszej współczesności. Takie są skrótowo zarysowane warstwy znaczeniowe.

Początek zdaje się zapowiadać wydarzenie teatralne najwyższej miary. Widz jest bombardowany efektownymi pomysłami Autora przedstawienia - tak się Adam Hanuszkiewicz tytułuje w programie - któremu kroku stara się dotrzymać błyskotliwościami scenograficznymi Ewa Kwiatkowska. I to cudowne wykonawstwo. Przedstawienie prowadzi dwóch konferansjerów, którzy w programie nazwani zostali Błaznami. Emilian Kamiński, odziany przekornie we frak, dresy i bokserskie buty; Michał Bajor, któremu ekspresji dodaje makijaż trochę w stylu teatru brechtowskiego. Obaj atakują widza brawurowo, ze wspaniałą nonszalancją i lekkością. Kamiński jest niezrównany ze swoją vis comica i śpiewem. Bajor wnosi ostrość i dosadność. Dobrze wybrana muzyka, czasem przekorna jak cała inscenizacja. Sceniczne paradoksy i zaskoczenia sypią, się jedne za drugimi. Sporo groteski, swoistego, hanuszkiewiczowskiego, rodzaju, doskonale zagranej przez Tadeusza Borowskiego (Kapitan), w udziwnionym stroju, Henryka Machalicę (Lekarz) i Tomasza Dedka (Tamburmajor). Wyraziste postaci tworzą też Grażyna Strachota i Jarosław Kopaczewski.

Hanuszkiewicz jest niezwykłym pedagogiem - choć podobno nie uznawanym przez fachowców z warszawskiej szkoły teatralnej - którego właściwie każda premiera przynosi nowe odkrycie aktorskie. Drugorzędne aktorki zaczynają grać jak pierwszorzędne, albo nawet i lepiej. Taka rola zwykle okazuje się punktem zwrotnym w ich karierze. Cembrzyńska, Chodakowska. Dziekan - to pierwsze z brzegu nazwiska z lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Teraz takim odkryciem stała się Maria Ciunelis w roli Marii, kobiety Woyzecka wzruszająca swoją prostotą i zarazem budząca podziw dramatyczną siłą wyrazu.

Henryk Talar gra Woyzecka, który w tym przedstawieniu niby jest, ale właściwie go nie ma. Nie istnieje bowiem jako konsekwentnie rozwijana postać - a tak jest w sztuce Büchnera.

I tu przy postaci Woyzecka należy przejść do najważniejszego dylematu dzieła Hanuszkiewicza. Kiedy widz oswoi się trochę, z konwencją, kiedy ciągłe zaskoczenia i bombardowania pomysłami zaczną mu się nieco zlewać, przekonuje się, iż jest to próba tworzenia bardzo współczesnego - w użytych środkach - teatru poetyckiego. Wielość bardzo mądrych cytatów przypomina "Dostojewskiego". Różnorodność zabiegów inscenizacyjnych kojarzy się z "...i Dekameronem" - aby wymienić choć dwa charakterystyczne widowiska Hanuszkiewicza z Teatru Narodowego.

Jednak w "i... Dekameronie" stworzenie metafory obejmującej zarówno renesans, jak i współczesność udało się. Bowiem zamiar był jeden. Tu widz jest atakowany ciągle wyprowadzanymi nowymi wątkami myślowymi. Różnorodne cele Autora przedstawienia zaczynają sobie nawzajem przeszkadzać. Widowisko w swojej warstwie tekstowej zamienia się w zbiór cytatów. A te nie tworzą ani konsekwentnie prowadzonej myśli, ani dramatycznego nurtu. Woyzeck właściwie staje się nieważny - on i jego dramat są tylko pretekstem. Henryk Talar znalazł się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Gra postać tytułową, ale właściwie nie ma co zagrać. Znajduje wyjście: kamienna twarz, jednakowa od początku do końca. Aktor pada ofiarą koncepcji całości przedstawienia.

Im bliżej końca, tym bardziej Autor przedstawienia idzie na całość. Przepiękny jest zwłaszcza finał wieńczący dwugodzinne zmagania z materią utworu. Przyjemne, intymne, czerwone światło. Maria obnaża się, przepięknym ruchem przytula się do Woyzecka. Ten wbija jej nóż w plecy. Maria pada. Nad jej martwym ciałem Woyzeck wywija dwa koziołki. Muzyka, tusz - chciałoby się zawołać, gdybyśmy byli w operetce. Ale nie jesteśmy. Zamiast muzycznego, operetkowego tuszu, pojawia się para dżinsowców - dawniej na tę okoliczność wpuszczało się zetempowców w czerwonych krawatach i zielonych koszulach, czyli tzw. strojach organizacyjnych. Dżinsowcy wygłaszają mądrość w stylu Kreci Pataczkówny: ach, to tylko teatr - czy coś w tym rodzaju. Nic dodać, nic ująć.

Pozwolicie PT Czytelnicy, iż jeszcze raz przypomnę spostrzeżenie Goethego, że wielkość mistrza tkwi w ograniczeniu. Nie straciło ono nic na aktualności. Może warto, iżby współcześni twórcy nie tyle wywieszali sobie tę maksymę nad łóżkiem, ale o niej pamiętali.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji