Artykuły

Przytomność

Raymond Chandler zapytany kiedyś, dlaczego został autorem kryminałów, odpowiedział, że natura obdarzyła go takim rodzajem organizmu, który pozwala mu na wykonywanie bardzo różnych rzeczy na poziomie więcej niż średnim; czegokolwiek się nauczy, może to robić dobrze. Jemu jednak zależało na zrobieniu czegoś najlepszego; okazało się, że mogą to być powieści kryminalne. Myślę, że i Zygmunt Hübner należał do tego dosyć rzadkiego gatunku ludzi obdarzonych talentem jako wartością samą w sobie. Aktor, reżyser, pisarz, pedagog, zawodowy dyrektor... Wszystko robił dobrze albo bardzo dobrze. Czy coś było jego "kryminałem", tym, co robił najlepiej? Nie wiem. Z latami utarło się, że tak naprawdę był reżyserem, a reszta to przyczynki, dodatki, uzupełnienia; chyba i on sam byłby za taką hierarchią. A jednak... Czy jego pozycja wśród reżyserów była o tyle wyższa od jego pozycji jako felietonisty teatralnego pośród innych felietonistów teatralnych? A jaką miał rangę jako dyrektor pośród innych dyrektorów? Jakim był pedagogiem? Czy byle komu powierza się dziekanowanie na Wydziale Reżyserskim PWST? Może co do aktorstwa pojawiłoby się więcej wątpliwości. Na pewno nie należał do największych, zresztą nie miał aż takich ambicji, poza tym grywał od święta. Ale jak już grał, prawie nigdy nie schodził poniżej poziomu, o którym można powiedzieć, że daj Boże zdrowie każdemu.

Być może nie napisał swojego największego kryminału. A być może pisywał je wszędzie, na swój sposób, niegłośny, ale precyzyjny. Spośród ról, jakie w życiu grywał, a nie myślę o rolach aktorskich, tylko tych, jakimi obdarowało go istnienie na tym jedynie słusznym świecie, niewątpliwie najefektywniejszą było reżyserowanie. Reżyserie poznawało się po konkretnym dziele, można je było opisywać, porównać z innymi. Kilka przedstawień Hübnera znalazło stałe miejsce w historii współczesnego teatru i nawet jeśli zdarzały mu się ewidentne knoty czy pomyłki, nikt nie mówił, że Hübner się skończył. Raczej milczano, co było wyrazem niebłahego szacunku. Trudniejsza sprawa z Hübnerem-dyrektorem. Dziełem dyrektora jest w teatrze jakby wszystko i nic jednocześnie, dyrektor przemawia zarówno repertuarem jak ręcznikami w garderobach, aktorami, których angażuje, i sposobem zamykania drzwi w gabinecie. Legenda głosi, że był dyrektorem idealnym (czy należy dodać, że jak na polskie warunki?), o ile takie określenie w ogóle ma sens w odniesieniu do czegokolwiek poza formą koła. Nawet to, że go zmuszono do odejścia ze Starego Teatru w 1969, lepiej świadczy na jego korzyść niż gdyby wówczas pozostał. Może więc tu właśnie, w gabinecie dyrektorskim, napisał swoje największe dzieło?

Pomijając pedagogikę, niewątpliwie najmniej był znany jako pisarz i chyba nikt serio nie pomyślałby: oto literatura straciła z jego odejściem coś ważnego. W pisaniu był kimś z boku, trochę na przyprzążkę; ot, piszący reżyser. Jeśli aktorzy też pisywali, nawet wydawali książki, więc czemu nie on? On nawet bardziej był tu na miejscu, w końcu częściej pracował głową niż rękami. Nie przypadkiem upodobał sobie felieton. To nie była nawet kwestia temperamentu, ale skutek rodzaju życia w sztuce. Nie był nowatorem ani rewolucjonistą, więc nie musiał pisać manifestów, deklaracji, programów. Felieton pozwalał na niezobowiązujące refleksje wokół czegokolwiek, a Hübner należał do ludzi, którzy lubią czasem wyjść z teatru na świeże powietrze i przejść się ulicami zaludnionymi innego rodzaju aktorami niż ci, którzy o siódmej wieczorem pokazują się bliźnim za pieniądze. Na ewentualne pytanie, dlaczego w ogóle miałby pisać, udzielił swego czasu odpowiedzi zastanawiająco oczywistej i niezwykłej zarazem, z punktu widzenia praktyka teatru: "W Dziennikach Gombrowicza można znaleźć i takie zdanie: Być człowiekiem to znaczy udawać człowieka. W wypadku aktora sytuacja jeszcze się komplikuje: być aktorem to znaczy udawać człowieka udając innych ludzi. Skoro zaś tak trudno określić własną osobowość aktora, oddzielić, co jest w nim prawdą, a co udaniem, cóż dopiero mówić o reżyserach?! Ci nie tylko głosu, ale nawet własnej twarzy nie mają. Pisanie stało się więc dla mnie formą obrony własnej osobowości". W wyznaniu tym słychać ton nie tyle kogoś, kto nie jest w stanie spełnić się do końca w teatrze, więc próbuje gdzie indziej; raczej kogoś, dla kogo teatr jest jednym z możliwych spełnień. Dla autora książki o sztuce reżyserii niczym zaskakującym nie było zapewne odkrycie, że reżyserowanie jest właściwie formą krytyki, komentarzem do ludzkich (i nieludzkich) zachowań, grą w próbowanie znaczeń, tyle że ustawioną u początku, nie u końca procesu twórczego w teatrze. Krytyk-pisarz usiłuje rozwikływać intelektualne i estetyczne idee spektaklu dociekając zarazem motywacyjnych źródeł inspiracji twórców; jeśli jest krytykiem z powołania, lubi zadawać sobie pytania o pierwotne przyczyny wystawienia tego właśnie spektaklu, który ogląda. Reżyser jakby podobnie: docieka pierwotnych myśli autora sztuki, rekonstruuje osobowość postaci scenicznych I motywy ich zachowań, a potem, już w trakcie prób, pełni rolę krytyka wobec propozycji aktorów - uświadamia ich reakcje, starając się właściwe podkreślić, nietrafne odrzucić. Proces ten, wyraźny podczas pracy nad spektaklem, znika, roztapia się w gotowym przedstawieniu, podzielony między tekst, aktorów, scenografię, światło i kolejność ukłonów. Reżyser zostaje pożarty przez swoje dzieło, wyssany i odrzucony; podczas premiery nie ma w teatrze człowieka bardziej samotnego i bardziej zbędnego niż reżyser siedzący gdzieś w kulisach albo garderobie, bezsilny jak Prospero po zakopaniu księgi czarodziejskiej, twórca dzieła, któremu został jeden ostatni gest, a i on skierowany pod cudzym adresem - aktorów, inspicjenta, operatora światła i dźwięku, garderobianych: zaciśnięte kciuki na powodzenie.

Jeśli tylko zazdrość wobec Prawdziwego Istnienia Siebie podyktowała Hübnerowi teksty jego felietonów, artykułów i komentarzy do literatury dramatycznej, chwała tej zazdrości. Zresztą, były i inne powody, natury, powiedzmy, ideowej. Zbyt często, by mógł to być tylko przypadek czy jedna z wielu myśli przychodzących do głowy, podkreślał Hübner istotność osobistej, własnej odpowiedzialności twórcy za dzieło, dowolnej skądinąd proweniencji. Owszem, mówił i pisał, są jakieś zobowiązania zewnętrzne, zwłaszcza w teatrze jako sztuce publicznej. Trzeba wiedzieć, gdzie się żyje i po co, do kogo się mówi i w jakiej sprawie. Przytomność wobec rzeczywistości była jedną z jego życiowych zasad i mało było doprawdy ludzi teatru w PRL, którzy jak on, dzięki tej właśnie przytomności, umieliby równie nie dać się zwariować, co nie pójść na koncesje zbyt daleko posunięte. A łatwo było o jedno i drugie. Wystarczyło przecież tylko zbyt uwierzyć w jakieś zewnętrzne powinności, historyczne konieczności, doktrynalne zobowiązania, misje i posłannictwa. Hübner zaś, jakże staroświecki i okropnie banalny w swoich przekonaniach, wyznawał:

"Jedyną (...) rzeczą, którą twórca musi, to w akcie tworzenia pozostać wiernym samemu sobie, a pamiętać powinien tylko, że nie zmieni oblicza świata, kto sam nie ma twarzy. 0 wielu rzeczach natomiast powinien zapominać: o kłopotach finansowych rodziny i okienku kasowym w wydawnictwie lub ZAiKS-ie, o prestiżu w środowisku i aktualnej modzie; o opinii kolegów, krytyków, a nawet odbiorców. O tym, co kto powie i jaki zrobi grymas. Nie jest to wcale tak mało. W końcu każdy z nas kieruje się w życiu przede wszystkim tymi właśnie względami. Można sobie cenić zdanie innych na swój temat, można je lekceważyć, ale trudno się z nim nie liczyć. Naszą pozycję w społeczeństwie określa otoczenie, a komu nie zależy na tym, aby to była pozycja najlepsza? Nie jest więc artysta bynajmniej zwolniony z obowiązków odpowiedzialności. Ale jego odpowiedzialność polega na wypełnianiu obowiązków wobec siebie. Na poddaniu się bez reszty I bez względu na konsekwencje temu wewnętrznemu głosowi, który można nazwać imperatywem moralnym, a który wymaga wyrzeczeń i odwagi". (Po potopie, 1966).

Zbiór felietonów i innych tekstów o teatrze z lat 1958-76, wydany w 1978, zatytułował symptomatycznie: Przepraszam, nic nowego. Tytuł był przekorny, ale nie kokietliwy. Nic nowego trochę dotyczyło sposobu pisania, trochę przedmiotu refleksji. Hübner nie uprawiał wszak krytyki sensu stricto, zresztą jakże by mu uchodziło, mógł więc przyjąć określony punkt widzenia i z tej perspektywy spoglądać na zjawisko zwane teatrem. Nic nowego, w najprostszej wykładni, było rozpisaną na wiele głosów polemiką z obsesją "nowego", upiorem polskiej kultury I sztuki epoki odwilżowej, popaździernikowej. Hübner, ostrożny racjonalista i sceptyk, zwolennik reform w miarę, tradycji ile potrzeba, stosował w tekstach wypróbowaną i często morderczą metodę sokratejską, polegającą. na pozornym przyjmowaniu rozumowania "przeciwnika" i konsekwentnym doprowadzaniu jej do samonegacji za pomocą tych samych, ale inaczej użytych argumentów. Nudzicie się Państwo w kinie, teatrze? I nie chcecie się przyznać, że się nudzicie, bo będzie to świadczyło o Waszym niewyrobieniu, jako że nuda jest pochodną Wyższej Niezrozumiałości płynącej z Najwyższego Wtajemniczenia Estetycznego? Otóż nudźcie się zdrowi, bo być może to utwór jest po prostu źle zrobiony. Profesjonaliści teatralni, pracujący od 10 do 14 w waszych zakładach pracy zwanych teatrami, macie kompleksy wobec teatru wolnego i niezależnego? I macie je słusznie, bo tylko sztuka teatralna tworzona w wolności i niezależności jest prawdziwa? No więc przypomnijcie sobie niejakiego Michała Anioła, który też kochał wolność i niezależność, ale gdyby nie Juliusz II, który stał nad nim z biczem (bożym) i sakiewką, nie namalowałby prawdopodobnie nigdy fresków w Kaplicy Sykstyńskiej. I tak dalej.

Metoda też jakby nie była specjalnie nowa, natomiast jej skuteczność z reguły nie zawodziła. Rzadko interwencyjna, częściej refleksyjna, felietonistyka Hübnera sprawdzała się najlepiej, jako papierek lakmusowy przejściowych mód, obyczajowych i estetycznych nawyków, stereotypowych przeświadczeń dotyczących głównie teatru, choć nie tylko jego.

Oczywiście nie oszukujmy się, znakomita część tekstów, tak zresztą jak metoda tudzież punkt widzenia, to była samoobrona artysty na etacie reżysera i dyrektora, czasem aktora i pedagoga, a ogółem artysty noszącego przypadkiem to samo imię i nazwisko co autor felietonów. Trudno skądinąd, by było inaczej. Sceptycyzm, zdrowy rozsądek, złoty środek, przytomność celów i środków, to wszystko w równej mierze dotyczyło tak reżysera, jak komentatora. Ale ów komentarz do siebie samego to tylko drugie, a czasem i trzecie dno tych tekstów. Czytane same dla siebie, nawet bez wiedzy o innych zajęciach ich autora, doskonale się bez tej wiedzy obywają. Po prostu Hübner był bardzo dobrym pisarzem i w konkurencji współczesnej literatury wokółteatralnej naprawdę zawodowcem o najwyższych kwalifikacjach.

Mówię o tym nawet z pewną nutą zazdrości, bo przez jakiś czas nasze felietony gościły w tej samej rubryce "Dialogu". Sam Hübner był niegdyś moim nauczycielem akademickim w Szkole Teatralnej i jakoś nigdy nie mogłem się wyzbyć wobec niego swoistego kompleksu ucznia, także wtedy, gdy już dawno nasze drogi się rozeszły, a potem na moment zeszły w "Dialogu" właśnie. Zazdrościłem mu niektórych tekstów i wcale niekoniecznie tych, gdzie sprzedawał temat szczególnie interesujący, istotny, na czasie; najczęściej chodziło o sposób zapisu, tę lekkość formy, elegancję stylu, a przy tym delikatność ironii nigdy nie przekraczającej, jak zwykle u niego, miary tak zwanego dobrego wychowania. Staroświeckie i beznadziejne jako argument intelektualny, owo dobre wychowanie jest w przypadku Hübnera wyjątkowo na miejscu. Panowanie nad sobą w mowie i piśmie było jego bronią równie skuteczną co intelektualny sceptycyzm każący nie ufać wszelkim nadmiernym gestom i stadnym emocjom.

Gdy w 1984 przerwał pisanie, wydawało się, że trudno o naturalniejszą decyzję płynącą z poczucia bezsensu wykonywania jeszcze i takich ruchów, jak zaczernianie papieru farbą drukarską. Niesamowite było jednak to, że do pisania wrócił trzy lata później, choć nic się na lepsze nie zmieniło, a bodaj nawet przeciwnie. Felietony z ostatnich lat - niektórych już nie zdążył zobaczyć w druku - ukazywały się, o ponura zasługo polskiej poligrafii, jeszcze długo po jego śmierci - były jakby coraz wspanialsze, właśnie na przekór ogólnej frustracji i rosnącej beznadziei. Widział to wszystko, rozumiał - i pisał. Co wcale nie oznaczało, że nie miał poczucia pogrążania się w jakiejś infernalnej pustce, wszak musiał mieć jasną świadomość, że nawet jego własny teatr, gdzie dyrektorował do końca, też podlega powszechnemu procesowi erozji artystycznej, finansowej i - najgorszej - duchowej. Starał się nie ulegać tej fali zniechęcenia I ponurości, zdobywał się jeszcze na starą, dobrą ironię, próbował nadal wprowadzać jakiś ład, choćby odrobiny zdrowego rozsądku w grząską nicość. Był bodaj jedynym, który zgłosił ostrożną wątpliwość, czy rzeczywiście tylko aktorzy są w stanie uratować honor polskiego teatru, a było to, przypominam, w czasie - niedawnym - gdy teza taka pojawiła się dosyć gromadnie w enuncjacjach krytyków i praktyków teatru.

Ale i on już nie wytrzymywał napięcia, stawał się coraz bardziej gorzki, sceptycyzm zaczął nabierać nie znanej przedtem ostrości, ironia przełamywała się niemal w szyderstwo. Kiedy napisał jeden z najsłynniejszych potem, a może w ogóle najsłynniejszy tekst teatralny ostatnich lat, dwustronicową zaledwie "mowę" - Nad trumną polskiego teatru - poczułem, i chyba nie tylko ja, dreszcz grozy. Gdyby jeszcze ktokolwiek inny to napisał. I gdybyśmy nie wiedzieli - a wiedzieliśmy - że i on wiedział, czym dla niego może być ta "mowa pogrzebowa". Byłoby doprawdy niezwykłym jego zza grobu zwycięstwem, gdyby się okazało, że nikt prawdziwiej od niego, skromnego praktyka teatru i jeszcze mniej narzucającego się felietonisty, nie opisał stanu polskiego teatru lat osiemdziesiątych. Na co się zanosi, koledzy po piórze.

PS. Już po napisaniu niniejszego tekstu dowiedziałem się, że Wydawnictwo Literackie przygotowuje publikację drugiego zbioru felietonów Zygmunta Hübnera, zatytułowanego Loki na łysinie. Niestety, nie weszły doń teksty z ostatnich dwóch lat, napisane już po tamtej przerwie; być może sam autor uznał, że to już będzie koniec i złożył książkę w wydawnictwie. Wielka szkoda.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji