Artykuły

Zygmunt Hubner - fotografie z opisem

Zygmunt Hübner mógł nam wodzować jeszcze długie, długie lata. Odszedł. Dopiero teraz wielu zdało sobie sprawę z wyjątkowości tej straty. W publikacjach, które ukazały się ostatnio w całej polskiej prasie, próbowano uchwycić istotę zjawiska, jakim był Zygmunt Hübner. Żadnego z portretów nie można uznać za pełny. Zygmunt Hübner był zjawiskiem skomplikowanym i trudnym, również dla samego siebie. Nie uwierzę nikomu, kto powie, że znał go naprawdę. Jego pełne godności borykanie się z polską rzeczywistością miało swój odpowiednik w nim samym. Z równą godnością walczył z jakąś częścią samego siebie, która nie spełniała jego wymogów. Tak sądzę, pewności nie mam. Dla "Polityki" napisałem tekst, który, w gruncie rzeczy, nie jest tekstem o Hübnerze. Jest tylko próbą wyartykułowania stosunku do niego sporej części zespołu, którym kierował. A to jest różnica. Tamten tekst wypłynął z odruchu chwili, z emocji, którą byliśmy ogarnięci. Ten powinien wypłynąć z myśli. Do dziś na chłodny ogląd zjawiska - Zygmunt Hübner - nie mogę się zdobyć. Jedyne, co wydaje mi się słuszne w tym momencie, to utrwalić kilka sytuacji, które utkwiły w mojej pamięci. Niektóre wydawać się mogły mało znaczące. Dla mnie jednak stanowiły sygnał jego sposobu myślenia, stosunku, do świata, moralności, którą się kierował. Hübner przeszedł przez polskie piekło plotki właściwie nietknięty. A był człowiekiem z krwi I kości, pełnym sprzeczności, ambicji, pożądań, słabości i czegoś specyficznego, które stanowiło o jego wyjątkowości, a co tak trudno zdefiniować. Może tych kilka amatorskich fotografii wraz z subiektywnym objaśnieniem da jakiś dodatkowy punkt widzenia.

PIERWSZE SPOTKANIE

Zaraź po ukończeniu Wydziału Aktorskiego spędziłem trzy szalone lata w Puławskim Studio Teatralnym. Potem SB nas wyrzuciło... do Warszawy. Rok nosiłem po scenie Studia olbrzymie buty, maski przeciwgazowe, pchałem taczki. Lubiłem Józefa Szajnę i marzyłem o wyzwoleniu się z roli instrumentu. Z rozpaczy pomyślałem o reżyserii. Wtedy zadzwonił telefon: "Dział Angażowania Telewizji. Proponujemy panu rolę. Reżyseruje Hübner". Myślałem, że zwariuję. Cała teatralna Warszawa mówiła tylko o tym, że Hübner formuje nowy zespół. Telefon od Hübnera znaczył wtedy więcej niż wygranie największego plebiscytu na ulubieńca publiczności. Znani i uznani, cierpieli, gdy do nich nie dzwonił. Nieznani i początkujący cierpieli, że nie mają szansy na spotkanie z Hübnerem.

Ja tę szansę miałem. Włożyłem w próby wszystko. Oglądałem codzienne kontredanse aktorów wokół Hübnera i codziennie zbierałem się na odwagę, by zaproponować siebie. Dni upływały. Coraz więcej było plotek o angażach, a odwaga nie nadchodziła. W przededniu nagrań postanowiłem przełamać się. Długo grzebałem w egzemplarzu, szukałem celowo zagubionej torby, byle tylko zostać sam na sam. I kiedy już ostatni aktorzy wyszli z sali prób i zostałem z Hübnerem sam, wtedy odwaga opuściła mnie zupełnie. Ruszyłem do drzwi. Pod samymi drzwiami usłyszałem: "Chwileczkę. Czy pana interesuje praca w moim zespole?" Myślałem, że zwariuję. Ale jedno wiedziałem na pewno, że nie mogę okazać szału radości. Styl narzucał Hübner, a wylewności nie lubił. Można to było wyczuć już po pięciu minutach obcowania z nim. Przeczytałem. "Dobrze, podpiszemy umowę." Tylko tyle. Żadnych opowiadań o Arkadii, żadnych zbędnych obietnic, rzeczowość i... No właśnie, czy chłód? Sądzę, że powściągliwość w obejściu była konwencją zapewniającą mu psychiczny komfort w trudnym zawodzie dyrektora.

Wielu reżyserów czy też reżyserów-dyrektorów gromadziło wokół siebie dwór, którego zadaniem było "pompowanie" mistrza. On tego nie potrzebował. Nie lubił. Był na to zbyt inteligentny. Z zadań, które sobie wyznaczył, rozliczał się przed sobą samym. Nie potrzebował czadu pochlebstw. To rozmiękcza. Mówi się, że reżyser to nie zawód, to charakter. Myślę, że jest to prawdziwe i w odniesieniu, do zawodu dyrektora. Zwłaszcza teatru. To, co publiczności jawi się na scenie jako ład i artystyczny porządek, czyli udane przedstawienie, jest jedną z najwspanialszych masek teatru, nałożoną na kłębowisko nadwrażliwości, ambicji, bałaganiarstwa, potknięć bolesnych, napięć i urazów. Dyrektor nie może ulec temu, żywiołowi, bo zostanie przezeń zniszczony. Hübner wiedział o tym doskonale. Narzucił sobie styl, który mu w zwariowanym świecie teatru pozwalał zachować chłodne czoło i rozsądek. Płacił za to cenę pewnej samotności, ale odpowiedzialność przed zespołem i publicznością była naj ważniejsza.

Mam niejasne przeczucie, że Hübner, świadomie czy nieświadomie, wyznawał pewną zasadę Konfucjusza: "Człowiek kulturalny powinien okazywać innym takie uczucia, które w danej sytuacji powinien mieć". Nie jest to pochwała nieszczerości, ale pochwala kultury obcowania z innymi, kultury, która nasze burzliwe i pełne emocji życie czyni społecznie znośnym. Ten anachroniczny chińsko-angielski ideał powściągliwości towarzyskiej był w świecie teatru zjawiskiem jedynym w swoim rodzaju i stąd budził niepokój rozemocjonowanej czeredy teatralnej. Bywały jednak chwile, w których pękał pancerz starannie i wytrwale nakładany na nieśmiałość. Jednym z zaworów bezpieczeństwa był śmiech, który wybuchał niespodziewanie i w sposób niezwykle charakterystyczny. Ci, którzy mają go jeszcze w pamięci, nie mogą powiedzieć, że był to śmiech przyjemny. Nie był to śmiech, tylko walka ze śmiechem. W chwilach szczególnego napięcia Hübner wykonywał serię charakterystycznych drobnych ruchów, które, bez zbędnej analizy, można określić jako próbę rozerwania narzuconej konwencji, jakby samo ciało chciało wyrwać się z zapiętego garnituru, zwieńczonego codziennie węzłem krawata. Próba zawsze w porę powstrzymana. Może to jedynie zbyt dowolna interpretacja.

Prawdziwym dowodem wewnętrznego ciepła były jego "Dialogowe" felietony, jakby konwencja ciszy nad białą kartką dawała chwilową ulgę w codziennej walce o opanowanie. Proszę zwrócić uwagę, że nie ma w nich taniego jadu, tak charakterystycznego dla polskich felietonistów. Ci, którzy znają jego listy, wiedzą, że nie bywał w nich nigdy zdawkowy, a zawsze ciepły I ujmująco miły. Na dnie szafy przechowuję liczne karteluszki przypinane do dyrekcyjnych kwiatów premierowych. Niektóre zawierają tylko ,.Dziękuję", inne są dłuższe. Mam nawet pewne podziękowanie pisane trzynastozgłoskowcem. Niewielu było ludzi, z którymi przechodził na "ty". Może z wyjątkiem znanych od lat aktorów. Wyrazem sympatii był zwrot, którym miałem zaszczyt być obdarowywany: "Panie Piotrze... Piotrusiu". I właściwie zawsze w takim dziwnym bloku. Kiedy kończyłem Wydział Reżyserii, na egzaminie magisterskim Hübner zadał mi jedno pytanie, które stanowi jakby dopełnienie tej fotografii z pierwszego spotkania. Pytanie było jedno i zaważyło na moim życiu, a brzmiało: "Kiedy pan coś wyreżyseruje w naszym teatrze, panie Piotrze... Piotrusiu?".

HÜBNER UCZY

Pewnego dnia męczyłem się na próbie ze studentami III roku Wydziału Aktorskiego. Zadaniem reżyserskim, jakie narzucił nam Hübner, było zrealizowanie jakiejś realistycznej scenki z ulubionej przez Dziekana literatury anglosaskiej.

Nagle do sali prób wślizgnął się Hübner i przysiadł z boku. Jego obecność jeszcze bardziej mnie speszyła. Poczuli to aktorzy i dalej się buntować: "to głupie, to słabe, to nijakie". Po godzinie pot perlisty lał mi się po krzyżu. Żadnej pomocy ze strony Hübnera. I kiedy już zwątpiłem w swoje racje, nagle ułyszałem jego głos: "Dlaczego się opieracie? Przecież Piotr mówi z sensem". Ruszyliśmy.

Tak uczył. Albo było dużo anegdotek, albo długa cisza i baczna obserwacja delikwenta. Jego wykłady nie były popisem własnej wizji, nie były udowadnianiem przewagi intelektualnej. Dwie, trzy kreski, które miały studenta naprowadzić na właściwy tor, a potem już samodzielność, czasem dotkliwa. Tak czynił, bo w taką metodę wierzył. Reżyser, ta dziwna narośl na ciele teatru, ten czwarty, który dosiadł się do stolika Autora, Aktora i Publiczności w momencie, w którym teatr zaczął tracić swój oczywisty dla uczestników kształt, musi być przede wszystkim człowiekiem wytrzymałym w walce o swoje racje. Dlatego Hübner zajmował się przede wszystkim obserwacją studentów. Czasem przez okrągły rok nie można było wyczuć oceny w uwagach, jakie dawał. I nagle na egzaminie końcowym przychodził zmasowany atak, który miał rozwiać wątpliwości. Wynik takiego ataku bywał nieprzyjemny. Ale litość w teatrze? Po co? Większość klęsk scenicznych można opatrzyć napisem "Koledzy kolegom zgotowali ten los", a publiczność w nieustannej walce, kto kogo powali na kolana, teatr - publiczność czy publiczność - teatr, tylko czyha na Okazje.. Lepiej zawczasu się ubezpieczyć.

HÜBNER PROWADZI DO ATAKU

Poziom Powszechnego wyznaczały przedstawienia udane, ale jak w każdym teatrze, i w tym zdarzały się potknięcia. Jednakże teatr nie jest tylko dla czyjegoś kaprysu, teatr to też przedsiębiorstwo, mające swoje zobowiązania wobec władz, które przydzielają dotację, mające swoją kasę, z której musi zapewnić byt iluś tam ludziom. Teatr, jak karuzela, musi się kręcić, bo inaczej jego machina wygląda śmiesznie, a w bezczynności ucieka z niej duch.

Czasem już w końcowych próbach można było wyczuć, że frenetów nie będzie. I cóż wtedy robić? W takich momentach Hübner zawsze wyszukiwał jakiś pozytyw, zawsze zagrzewał do boju. Nigdy nie chciał przyznać, że szykuje się klęska, czyli tzw. klapa, choć w naszej rzeczywistości jest to pojęcie mało wyraziste, pewno dlatego, że jego wyrazistość mogłaby się przenieść i na inne sfery bycia społecznego czy gospodarczego. Mieliśmy o to pretensję. "Traktuje nas pan jak dzieci i wmawia coś, co przeczy naszym zmysłom." Trochę się bronił, ale pewnego dnia powiedział: "Nie mogę inaczej. W teatrze jak na wojnie. Czasem czuję, że akcja, do której prowadzę, jest beznadziejna. Ale nigdy nie mogę osłabiać ducha bojowego, bo to może zaważyć na całej wojnie".

Nie uznawał klęski. Klęska, jeśli się tylko z niej wyciągnie odpowiednie wnioski, może stać się najlepszą odskocznią do nowego ataku. Przeżywał w życiu różne sytuacje. Tracił teatry z kaprysu czy głupoty władzy, odchodzili ulubieni aktorzy. Nigdy się nie załamywał, nie mazgaił. Mobilizował się do następnej rundy. Może ta nieustająca wola walki zmyliła nas w jego chorobie. Każda trwożliwa plotka o jego stanie była natychmiast unicestwiana pewną relacją z jego aktywności. Jeszcze ustala obsadę, jeszcze planuje nowy sezon... Ale tę walkę przegrał.

HÜBNERA TEORIA "HAKA"

Polskie życie teatralne po wojnie można podzielić na kilka faz. W latach pięćdziesiątych był to okres socrealizmu, czy raczej ukrytej walki z nim twórców teatralnych. Po 56 roku "wybuchła" nowa literatura i była to epoka Autora. W latach sześćdziesiątych na czoło zaczęli wysuwać się reżyserzy, porywając za sobą wybitne zespoły. Myślę, że, w takiej epoce ukształtowała się osobowość teatralna Hübnera. Taki był Jego Gdańsk, Wrocław, przede wszystkim Kraków.

A jednak to Hübner odkrył na początku lat osiemdziesiątych, że tamten okres przechodzi, powoli do historii, przychodzi zaś epoka aktora, czy, jak kto woli, epoka gwiazd. Wiele czynników na to się złożyło. Nie czas tu i miejsce, żeby je analizować. Fakt jest faktem. Hübner szybko zrozumiał, że poszczególni aktorzy z nazwiskiem stali się motorem napędowym teatru. Zrodziła się wtedy teoria "haka". "Nie może być obsady, w której nie ma haka", tzn. nie ma nazwiska, które swą magią ściągnie publiczność do teatru. Myślę, że doskonale zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństw takiej praktyki. Znamy je z historii teatru. Ale "hak" ma też tę przykrą właściwość, że jak poczuje wiatr w żaglach, to znika, zostawiając nie wyeksploatowany repertuar. Nic tak Hübnera nie bolało, jak owe nagłe i rujnujące rozstania. Cóż, dobro teatru jest najważniejsze i trzeba było ruszać na poszukiwanie nowego "haka".

TOLERANCJA

13-ego grudnia nastąpił szok, a parę dni później przyszło odrętwienie i wściekłość. W owe dni aktorzy Powszechnego zeszli się pod byle pretekstem w bufecie teatru, aby pomilczeć wspólnie. Wtedy Hübner odezwał się do osoby, której sytuacja stała się w zaistniałych warunkach niezwykle skomplikowana: "My wiemy, że tobie jest najtrudniej". Tylko tyle. Nie chodził w nagonce, nie upajał się łatwymi gestami. To on narzucił w te dni styl, który eliminował łatwy ostracyzm. Jeśli ktoś miał odmienne poglądy, to była jego osobista sprawa. Dzięki temu miał moralną siłę obronienia paru osób, których działalność pozateatralna budziła nerwowe odruchy władzy. Czasem budziła jego lekkie rozbawienie nagła zmiana frontu. Wtedy mówił cichutko, w gabinecie: "Czy to nie zabawne, jak ludzie zapominają, co krzyczeli jeszcze parę lat temu, panie Piotrze... Piotrusiu?".

SPOTKANIE OSTATNIE

Nie wiem, czy to było ostatnie spotkanie, ale ten moment szczególnie utkwił mi w pamięci. Zawsze łatwo porozumiewaliśmy się na gruncie braku ambicji aktorskich. Żartowaliśmy, że w pewnym wieku mężczyzna nie powinien pudrować nosa, nawet jeśli to czyni tylko po to, żeby wyjść na scenę. Nagle, w gabinecie słyszę takie wyznanie Hübnera: "Właściwie to chciałbym zagrać jeszcze tylko jedną rolę. Króla w Hamlecie". Rozpoczęła się jakaś gorączkowa rozmowa, jakieś niejasne plany... kilka tygodni później mogłem już tylko szepnąć: "Dobranoc, Królu..."

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji