Artykuły

Rozmowa z Zygmuntem Hubnerem

Po ukończeniu studiów w warszawskiej PWST Zygmunt Hübner zostaje reżyserem, a po trzech latach kierownikiem artystycznym "Wybrzeża", otwierając okres świetności tego teatru. W r. 1960 przenosi się na jeden sezon do Teatru Polskiego w Warszawie, by z kolei objąć kierownictwo Teatru Polskiego we Wrocławiu. Od roku jest dyrektorem Starego Teatru w Krakowie. Rozmawiamy w poczekalni, między jedną a drugą próbą.

- Od czego zaczniemy?

Może by tak coś o okresie pana pracy w Teatrze "Wybrzeże"?

Zawsze żywił będę wielki sentyment do tego teatru. Bądź co bądź, była to pierwsza moja placówka, tam też - nie licząc warsztatu dyplomowego - debiutowałem jako reżyser: Najmilej z tamtych lat wspominam atmosferę panującą w zespole, atmosferę niepowtarzalną, dzięki której "Wybrzeże" odnosiło i odnosi sukcesy. Mile wspominam barwną przygodę, jaką był dla nas wszystkich wyjazd do Paryża z Pierwszym dniem wolności, i wszystkie wyjazdy na kolejne festiwale w Toruniu. Ciepło i serdecznie wspominam współpracę z Antonim Biliczakiem. To bardzo dobry dyrektor, świetnie wyczuwający interes artystyczny prowadzonej przez siebie placówki, jak mało kto potrafi on stworzyć odpowiedni klimat i bazę dla osiągnięć artystycznych teatru. Powinien dostać tytuł "Budowniczego Wybrzeża". Przed jego przyjściem nie było warsztatów, biur, teatru. Biliczak odbudował i przebudował teatr sopocki, w gruncie rzeczy zbudował teatr w Gdyni, ten, który później uległ pożarowi Jego zasługą jest również zbudowanie nowego, pięknego gmachu na Targu Węglowym. Oczywiście jest to owoc wysiłku całego społeczeństwa, lecz on był i jest animatorem

tej inicjatywy.

Które z tworzonych na Wybrzeżu inscenizacji uważa pan za swoje najważniejsze osiągnięcie?

Szewców Witkacego, Zbrodnię i karę i oczywiście - Nosorożca.

Widocznie pana związek z "Wybrzeżem" był małżeństwem doskonałym - bądź co bądź trwał aż pięć lat. Zjawisko to nader rzadkie wśród młodych dyrektorów.

Jak pan widzi, potem i ja dość często zmieniałem teatry. Taka wędrówka zmusza mnie do stawiania przed sobą coraz to nowych wymagań. Dlatego między innymi bawi mnie "dyrektorzenie". Jest w tym element hazardu. Nie muszę już grać w pokera. Teatr absolutnie mnie pod tym względem zaspokaja. Muszę bluffować, grać w ciemno, wyczuwać psychologię partnerów. W dodatku im partnerów jest więcej - tym większa frajda.

Czy zmieniło się coś w pana stosunku do teatru od tamtych lat?

W pewnym sensie tak. W miarę upływu lat coraz to większą wagę przywiązuję do pracy z aktorem, do spraw aktora, a mniejszą do tego, co nazywamy inscenizacją.

Uważa więc pan, że reżyser powinien eksponować przede wszystkim aktora i wypowiadać się poprzez jego sztukę?

Na pewno tak. Chyba że ma do dyspozycji słaby zespół - wtedy jest nawet zmuszony sztukować inscenizacją. Jeżeli jednak ma do swojej dyspozycji ludzi, którzy mogą realizować założone zadania, wypowiedź poprzez aktora winna być najważniejszą formą jego kunsztu.

Ze względu na zainteresowanie widza czy dla dobra teatru?

Jedno i drugie. Dla widza najbardziej atrakcyjny jest teatr przez aktora. Film i telewizja obdarzyły aktora fantastyczną wprost popularnością, a tym samym przywróciły mu jego rangę. Przywrócenie mu tej rangi w teatrze to zresztą interes artystyczny reżysera, bo wymowa jego dzieła zależy od znalezienia kontaktu i nawiązania dialogu z widownią.

Grając ongiś Berangera, a dzisiaj Mężczyznę w "Sposobie bycia" Brandysa, prezentuje pan swój własny styl gry - umownej, oszczędnej, refleksyjnej. Czy dużo ról grał pan w swoich i nieswoich inscenizacjach?

Bezpośrednio po ukończeniu studiów aktorskich poszedłem na reżyserię. Dlatego może własne moje aktorstwo było dla mnie sprawą w pewnym sensie drugorzędną. Po prostu nie bardzo cenię siebie jako aktora. Rzadko kiedy występuję na scenie, bo uważam, że nie mam dość rozbudowanego warsztatu, wydaje mi się, że mogę grać tylko pewien typ postaci. Sam obsadziłem się zaledwie w dwóch rolach. W sumie mam na swoim koncie coś około dwudziestu ról, w większości jednak przypadków były to zastępstwa.

Czy jako reżyser ma pan predylekcje do sztuk o jakimś bardziej określonym gatunku lub problematyce?

Jednego jestem tylko pewien - nie czuję się dobrze w tak zwanym wielkim repertuarze. Lubię sztuki współczesne, a z dawnych te, które spokrewnione są z nurtem commedii del`arte, z jej teatralizacją. Jest to dla mnie bardzo czysty typ rozrywki, wcale nie gorszej i niemniej śmiesznej

od bulwaru. Dlatego właśnie zrobiłem na Wybrzeżu Sługę dwóch panów, a we Wrocławiu Arlekina Mahometa Zabłockiego, dlatego teraz przygotowuję Don Alvaresa - siedemnastowieczną komedię Herakliusza Lubomirskiego, ongiś zrealizowaną w Poznaniu przez Byrskich.

Jakie sztuki inscenizował pan w pierwszym roku swej dyrektury w Krakowie?

Tylko dwie. Prowadzenie teatru odbija się bardzo niekorzystnie na własnej twórczości, szczególnie w pierwszym okresie, zanim się nie wejdzie w robotę. W zimie wypuściłem Aferę Milara, według powieści Snowa, wczoraj oglądał pan adaptowany przeze mnie Sposób bycia Brandysa. W tej chwili próbuję jednocześnie Wariatkę z Chaillot i wspomnianego już Don Alvaresa.

Jak się pan czuje na nowym gospodarstwie?

Bardzo dobrze. W Starym Teatrze jest znakomity zespół aktorski, co daje mi wielką satysfakcję, a jednocześnie, stwarza wielką odpowiedzialność. Jest tu również świetna publiczność, która chodzi do teatru i żyje teatrem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji