Artykuły

Tak swojsko

Kurtyna idzie w górę, a my patrzymy na zastygłą w bezruchu Józię. Żeby wszystko było jasne - jesteśmy na premierze "Rodziny" Słonimskiego w gdyńskim Teatrze Dramatycznym. Józia pod wpływem naszych spojrzeń ożywa. Ja czarująca subretka dogląda jednej z dziwnych maszyn głównej persony dramatu.

Scenografia Liliany Jankowskiej, bardzo pomysłowa, umożliwia wiele dowcipnych rozwiązań sytuacyjnych - tworząc skrytki (wiadomo, co Polak chować może w skrytce) w kołowrotko-zbrojach, czy może raczej salonowych snopowiązalkach. Stosunek scenografki do szacownego miejsca akcji - dwór polski! - jest jawnie żartobliwy. Tak więc jesteśmy w domu... znanym nam z parodii filmów grozy. To nie dwór, nie pałac, ale raczej dawny zamek, gdzie straszą ze ścian przestylizowane portrety, ślimakiem wijące się schody, a galeryjka jest miejscem wyniesienia hrabiego Lekcickiego. Dwa akty kończą się tą samą sytuacją - Zbigniew Bogdański w roli pana domu nieruchomieje w geście komicznej furii, a zebrana w dole rodzina kamienieje w pozach przerażenia lub zdziwienia. Dopiero w zakończeniu, tym smutnym-śmiesznym zakończeniu, Lekcicki, już nie symbolicznie wyniesiony, wraz z innymi wpatruje się w ogród, gdzie majaczą mgły. Te mgły są realne, jak krajobraz polski. I są symbolem, jak chochoł z innego ogrodu... Przedstawienie, jak i sztuka, kończy się znakiem zapytania, zawieszeniem spiętrzonych pytań - na które mamy odpowiedzieć sobie sami.

Trzeba przyznać, że ogromnie rozbawiona - bo dawno nie bawiono się tak dobrze w teatrze - publiczność milknie wtedy. Bo też ta "Rodzina" (prapremiera w 1933 roku) nie zestarzała się zupełnie w sferze myśli. Zyskała dla nas natomiast urok stylu retro.

Streszczanie sztuki i zawartych w programie wiadomości o autorze pozostawiam bardziej sadystycznie usposobionym osobom. Powiem tylko, że w salonie Lekcickiego Słonimski (pod bardzo zręcznym pretekstem fabularnym) zgromadził postaci stające się symbolicznymi figurami skrajnie różnych ideologii. Postaci te mają równie skrajny stosunek do polskości, od niechętnej - jednak! - miłości Lekcickiego, po egzaltowane oczarowanie neofity. Ta polska gra snów zderza wielkie Ideały Polski rycerskiej z prozą i nietolerancją dnia codziennego. A poprzez zbrzydzenle błotem codzienności, błędów, lenistwa i niekonsekwencji, przebija się wciąż na nowo wiara w ideały. Pytania o kształt patriotyzmu są najważniejszym przesłaniem, jakie - bawiąc - niesie nam to przedstawienie.

Tematyka sztuki (a jest nią w istocie polityka), realia geopolityczne - które się nie zmieniają - sprawiają, że łatwo byłoby tu szukać sukcesu poprzez tanie aluzje. Bogdański, który także sztukę reżyserował ukazał ją w scenicznym kształcie obrazka z przeszłości. Aktualność możemy odnaleźć sami. Na scenie właśnie postaci zastygają wpół gestu - i ożywają dla nas wraz z podniesieniem kurtyny. A akt trzeci zaczyna brawurowa scena przyspieszonego, groteskowego przyjęcia, kiedy to biesiadnicy wciąż jedzą, wciąż piją, wciąż się śmieją - a wszystko w tempie stu ruchów na sekundę (ja wiem, że to niemożliwe, ale proszę zobaczyć). Przy tym, reżyser kpiąc sobie ze starej dobrej teorii czwartej ściany oddzielającej scenę od widowni, na tej właśnie niewidocznej ścianie umieszcza niewidoczne lustro każąc się w nim przeglądać trzem przynajmniej postaciom męskim. Ten żart wykorzystuje też jako Lekcicki, kiedy zrezygnowane lub rozbawione spojrzenia kieruje wprost do widowni, biorąc ją za świadka panoszącego się głupstwa.

Powstaje tu pytanie zasadnicze: jak grać hrabiego przed widownią, która hrabiego żywego i do tego jeszcze prawdziwego, już raczej nie widziała? Bogdański na szczęście z niezawodnym instynktem aktorskim nie puszcza się na żadne grepsy n. t. pańskości. Po prostu gra hrabiego, który jest hrabią, w związku z tym nie musi tego demonstrować. No i dobrze. W ten sposób widownia bawi się pysznie (liczne brawa w toku akcji) oglądając Bogdańskiego zmienionego nie do poznania. Warto tu zauważyć, że charakteryzacja jest sztuką.

Lekcicki, jakiego oglądamy, jest tyleż pewien swojej pozycji, co swego wdzięku. Oto despotyzm z ekstrawagancji. Moment przesilenia to jeszcze nie świadomość utraty pozycji. Bogdański jakby zamienia sytuacje: zamiast wielkiej patetycznej sceny - jak można by się spodziewać - ostentacyjnego samoponiżenia w scenie z rachunkiem, oglądamy dowcip światowca sprowadzającego rzecz całą do absurdu. I nagle, zgaszone spojrzenie, znieruchomiała sylwetka - i przejście do gorączkowej wesołości. To przegrał mężczyzna... Tak, w wymiarze lepiej przystającym do naszych wyobraźni, ukazuje Bogdański klęskę bohatera.

Aktorstwo w "Rodzinie" ogląda się z przyjemnością, a dialog Słonimskiego wymaga prawdziwych talentów komediowych. Dawno nie oglądana Wiesława Kosmalska jako Lucysia wykorzystuje tu cechy swego stylu - elegancję wypracowanego gestu, wypieszczony głos, zdający się nadawać każdemu słowu specjalne znaczenie - oby stworzyć postać dziwaczki niezwykle subtelnej.

Niespodzianką jest Lebenbaum w interpretacji Stefana Iżykowskiego. Komisarz jest próżny jak dziecko, a nawet zalotną panią ogląda najpierw łakomie, jak ciastko, zanim... dalszy ciąg na scenie.

Tak, pozostaje jeszcze wyjaśnić, kim jest wspomniana na początku Józia - skoro nie jest wymieniona w programie. Ale bądźcie państwo spokojni, czuwamy. Nazwisko i adres znane redakcji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji