Artykuły

Rodzina

Miał to być spektakl komediowy, a wypadł jakoś smutno. Pisał Antoni Słonimski "Rodzinę" w roku 1933, a my przecież znamy ciągi dalsze. I może dlatego ta satyra polityczna na orientacje i przesądy wszystkich polskich stanów pobrzmiewa dziś humorem z podręcznika historii literatury. Także to, co Słonimskiego niepokoiło najbardziej - dochodzące już z całych Niemiec, złowrogie pomruki faszyzmu - w lustrze komedii jawi się szczególnie archaicznie. Niemniej trzeba podziwiać przenikliwość jednego z czołowych felietonistów międzywojnia właśnie za diagnozę polityczną, na jaką w owych latach potrafiło zdobyć się niewielu pisarzy. Zwłaszcza w charakterystyce mentalności jednostki zainfekowanej propagandą hitlerowską, jak i w ocenie kręgów społecznych, na których bazował faszyzm, autor "Rodziny" okazał się prawdziwym realistą. Ale był także z temperamentu wielkim kpiarzem i mistrzem felietonowej formy satyry, dlatego jego sztuki sceniczne bliższe wydają się strukturom literackiego kabaretu niż komedii jako gatunku dramatopisarstwa.

W zapale demaskatorskim, w polemiczno-ironicznych ripostach i zbitkach paradoksów jakby nie było miejsca na psychologiczny rysunek postaci, na socjologiczno-rodzajowe prawdopodobieństwo owego dworku, kilkupokoleniowej siedziby hrabiów Lekcickich. Za ten brawurowy w istocie pomysł, by podupadły szlachecki dwór zamienić w jedyny w prowincjonalnej okolicy hotel z przypadkową klientelą, najbardziej bodaj dostało się autorowi od niektórych przedwojennych krytyków, przede wszystkim od Karola Irzykowskiego, który oskarżył Słonimskiego wręcz o "prymitywizm intelektualny". Ale i inni recenzenci, zwłaszcza z pism zbliżonych do kół endeckich, nie pozostali obojętni na takie "szarganie świętości", czyli staropolskich gniazd rodzinnych. Dziś czas zamazał te konteksty, odniesienia, urazy i bolesne kompleksy autora. Słusznie więc postąpił Edward Dziewoński, jako reżyser przedstawienia, punktując przede wszystkim komiczne zbitki sytuacyjne i pointy słowne, mniej natomiast, zdawało się, interesowały go właśnie polemiczne teksty i podteksty "Rodziny". Dobre tempo widowiska, ostra, wyrazista rodzajowość postaci - o co postarali się znakomici aktorzy w epizodycznych nawet rolach - tworzyły walor widowiska telewizyjnego, które, kto wie, czy nie żywiej i zabawniej wypadło właśnie na ekranie TV niż w teatrze. A przedstawienie to, przypomnijmy, nagrane dla TV w 1982 r., długo jak widać czekało na premierę, choć wcześniej mogła je obejrzeć publiczność warszawskiego Teatru Kwadrat. Autentyczny komizm wniosły zwłaszcza postaci z polsko-żydowskim rodowodem jak Lebenbaum, stalinowski dygnitarz z oficjalną wizytą w Polsce oraz jego sentymentalno-praktyczna matka w znakomitym wykonaniu Alfredy Sarnawskiej; pyszny wojewoda, którego zagrał Jan Kobuszewski i w ogóle cały ten świat, który zniknął z polskiego pejzażu społecznego, a oglądany w teatrze budzi zaciekawienie i pobłażliwy uśmiech. Wśród tej galerii postaci najpełniejszy rysunek otrzymał bohater główny czyli właściciel dworku, pan Lekcicki. Lubił tę rolę bardzo jej pierwszy odkrywca czyli Stefan Jaracz, występując aż 130 razy z wielkim sukcesem w roli pana domu z "Rodziny". I zapewne dla tej roli przede wszystkim Edward Dziewoński czynił starania u autora o zgodę na wystawienie "Rodziny". Premiera w Teatrze Kwadrat odbyła się już po śmierci Słonimskiego. Edward Dziewoński był jako Lekcicki może zbyt kostyczny i niemal całkowicie pozbawiony barw osobowych i społecznych typu starego szlachciury. Ale chyba to i lepiej, postać i przedstawienie bardziej w ten sposób natężały do żywej sztuki teatru, do współczesnego kabaretu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji