Artykuły

O teatrze w USA

Zygmunt Hübner, kierownik artystyczny warszawskiego Teatru Powszechnego i dziekan Wydziału Reżyserii PWST, spędził niedawno trzy miesiące w USA. Natychmiast po powrocie podzielił się uwagami na temat teatru amerykańskiego.

Polakom wyjeżdżającym do Stanów Zjednoczonych wydaje się, że po powrocie mają prawo do wypowiadania ogólnych sądów o tym kraju. A przecież każdy, będąc tam nawet dość długo, ma jednak do czynienia z małym wycinkiem amerykańskiego życia; wycinkiem, na podstawie którego nie można wypowiadać żadnych generalnych opinii. Po prostu nie jest to kraj, lecz ogromny kontynent, i o tym należy pamiętać. W związku z tym moje uwagi będą dotyczyły jedynie miejsc, w których byłem, i rzeczy, które widziałem, bez prób uogólniania i rozszerzania ich na całe Stany Zjednoczone.

Czy dotyczy to również teatru?

Oczywiście, tym bardziej, że niewiele miałem okazji, by zapoznać się gruntownie z najciekawszymi zjawiskami w teatrze w całym kraju. W Nowym Jorku byłem tylko pięć dni i w ciągu tak krótkiego czasu udało mi się zobaczyć aż dziewięć przedstawień. Były to najważniejsze prezentacje w okresie mojego pobytu. Skoro mowa o teatrze amerykańskim, trzeba zacząć od musicalu, którego Amerykanie jakby trochę się wstydzą, choć trzeba przyznać, że w tym gatunku są mistrzami. Miałem okazję zobaczyć trzy musicale: Chicago w reżyserii Boba Fosse'a, Pacyfic

Overtures i A Chorus Line. Ostatni z nich zasługuje moim zdaniem na miano arcydzieła. Treścią przedstawienia jest tzw. audycja, czyli egzaminowanie kandydatów do "chórku" rewiowego, który ma śpiewać i równo machać nogami. Wszystko dzieje się na pustej scenie, tylko na tylnej ścianie jest lustro jak w sali baletowej. Aktorzy grają w normalnych ubraniach - w takich, w jakich zgłosiliby się na audycję. Jest to więc przedstawienie zrealizowane wbrew temu, co się u nas myśli na temat musicalu. Początkowo aktorów jest wielu, są nimi wszyscy, którzy zgłosili się na audycję. Choreograf prowadzący ją eliminuje kolejnych kandydatów, bo potrzebuje tylko ośmiu osób. Wśród zgłaszających się jest zawodowa tancerka, która prezentuje bardzo ciekawy i znakomity technicznie układ. Choreograf mówi, że to jest wspaniałe, ale nie może jej zaangażować, bo jest po prostu zbyt dobra. Okazuje się, że dziewczyna nie może znaleźć pracy w swym zawodzie i pracę w chórze traktuje jako swą jedyną szansę. Potem widzimy ją w czasie lekcji z wybraną ósemką. Gdy wszyscy mają podnieść nogę, to ona oczywiście podnosi ją najwyżej. Po to, by stworzyć równo tańczącą grupę, choreograf odbiera jej wszystko, czego już się nauczyła i zmusza do dostosowania się do średniej. Z A Chorus Line utkwił mi jeszcze w pamięci 15-minutowy monolog chłopaka, który stoi z rękami w kieszeniach dżinsów, bez drgnienia, i w sumie tworzy coś wstrząsającego. Zastanawiające jest nieprawdopodobne powodzenie A Chorus Line (już w marcu sprzedano bilety na sierpień), bowiem nie ma tu żadnego znanego nazwiska, w muzyce nie ma niczego, co mogłoby stać się przebojem; jest tylko wspaniała gra, rewelacyjne światła i dużo goryczy. Ewenementem jest również fakt, że przedstawienie zrobiła grupa młodych i nieznanych ludzi z Off-Broadwayu. Przy okazji musicali trzeba powiedzieć o bardzo ciekawym zjawisku, które powstało na styku dwóch kultur: angielskiej i amerykańskiej. Amerykanie z ogromnym nabożeństwem odnoszą się do angielskiego dramatu i przenoszą wiele spektakli, dając na miejscu amerykańską obsadę. Na przykład w czasie mojego pobytu powodzeniem cieszył się Equus Shaffera z Richardem Burtonem w roli głównej. Natomiast Anglicy robią to samo z amerykańskimi musicalami. Tak było z Hair, które najpierw powstało w USA, potem w obsadzie angielskiej zostało zaprezentowane w Londynie. Wynika to również z radykalnej postawy, jaką zajmuje angielski związek zawodowy aktorów, który zgadza się na sprowadzanie obcych przedstawień (chodzi tu przede wszystkim o amerykańskie) pod warunkiem, że po pewnym okresie obsada amerykańska zostanie wymieniona na angielską. Krótko chciałbym jeszcze powiedzieć o problemie gwiazdorstwa w teatrze amerykańskim. Equus Shaffera cieszy się powodzeniem, ale nikt nie wie, czy jest to zasługa dramatu czy udziału Burtona. W czasie mojego pobytu w Nowym Jorku grano sztukę znanej u nas Edith Bagnold, która została strasznie "zjechana" przez krytykę, a mimo to miała ogromne powodzenie dzięki Katherine Hepburn. Podobnie rzecz się miała z Panią morza Ibsena w reżyserii Tony Richardsona w teatrze Circle in the Square, która miała powodzenie głównie dzięki obecności Vanessy Redgrave. Czyli, mówiąc o powodzeniu lub niepowodzeniu jakiejś sztuki, zawsze trzeba mieć na uwadze problem "gwiazdy" w spektaklu. Tym bardziej przekonywający jest sukces musicalu A Chorus Line, w którym żadnej gwiazdy nie było.

Czy zetknął się Pan też z teatrem radykalnym?

W pewnym sensie. Na konferencji teatralnej stanów południowo-wschodnich, która odbyła się w Memphis, Martin Esslin stwierdził, że amerykański teatr radykalny jest lepiej znany w Europie niż w USA. I jest to prawda. Tym bardziej, że wiele grup jak Open Theatre Josepha Chaikina - rozwiązało się lub zawiesiło swą działalność. Samego Chaikina widziałem w Woyzecku wystawionym w Public Theatre, prowadzonym przez Josepha Pappa. Inne teatry stały się bardziej tradycyjne i znalazły oparcie w literaturze dramatycznej, a nie we własnych tekstach. A skoro literatura dramau, to ważne staje się aktorstwo, jego poziom, a ten oczywiście nie jest najwyższy. Dlatego odetchnąłem, oglądając dzień później występ angielskiej Royal Shakespeare Company, która zaprezentowała sztukę Toma Stopparda The Travesties w reżyyserii Wooda. Znakomite, wspaniale grane przedstawienie.

A może klka słów na temat głównego celu Pańskiej podróży do USA.

Pojechałem do Stanów na zaproszenie uniwersytetu stanowego w Georgii, gdzie przez jeden trymestr uczyłem aktorstwa i jednocześnie reżyserowałem Mątwę Witkiewicza. Studenci wydziału dramatycznego zaakceptowali tę sztukę i chyba polubili. Pomógł mi w tym bardzo prof. Daniel Gerould z uniwersytetu nowojorskiego, tłumacz i propagator Witkacego w Stanach. Wygłosił dwa odczyty i zaprezentował film o Witkacym, co studentom pomogło zrozumieć dramat i dodatkowo zainteresowało osobowością twórcy. Oczywiście spektakl musiałem przygotować po amerykańsku, czyli zacząć od audycji, takiej samej, jaka jest tematem A Chorus Line. Nie byłem do tego przygotowany, ponieważ wyboru aktorów do zespołu musiałem dokonać już drugiego dnia pobytu w USA. Audycja taka z reguły polega na tym, że kandydat musi się zaprezentować w ciągu minuty. Potem, jeśli zachodzi potrzeba, daje mu się więcej czasu. W każdym razie do wstępnej selekcji w Stanach musi wystarczyć minuta. Ja oczywiście dawałem kandydatom więcej czasu. Tym bardziej, że wśród nich byli studenci wszystkich wydziałów, po prostu każdy ma prawo się zgłosić. Popełniłem kilka błędów, które się potem ujawniły. Jeśli chodzi o doświadczenia reżyserskie, to niewiele z tej pracy wyniosłem. Przepraszam - zaskakujące tempo pracy. Przygotowaliśmy ten spektakl w ciągu 5 tygodni, próbując zaledwie po 2 godziny dziennie. Poczyniłem natomiast cenne obserwacje dotyczące szkolnictwa teatralnego, które w wydaniu amerykańskim jest właściwie pozbawione sensu, przynajmniej jeśli chodzi o przygotowanie aktora do teatru profesjonalnego. Bierze się to stąd, że przy naborze nie ma żadnej selekcji - kto ma ochotę i pieniądze, ten studiuje wybrany kierunek. W przypadku aktorów to się zupełnie nie sprawdza. Studentów jest zbyt wielu, uniwersytetom brak wykładowców. I złem, bodaj czy nie największym, jest ślepa wiara w metody i podręczniki. W zasadzie w USA aktorstwa uczy się z podręczników. W związku z tytymi trzema czynnikami, rezultaty kształcenia aktorów są, delikatnie mówiąc, niezadowalające. Natomiast na pewno warto rozważyć jedną rzecz tak charakterystyczną dla amerykańskiego systemu kształcenia aktorów, reżyserów, krytyków, scenografów i techników. Chodzi o to, że podczas studiów wszyscy zapoznają się z całokształtem pracy w teatrze, nie ma podziału na artystów i techników. Wszyscy pracują nad przygotowaniem kostiumów, scenografii, światła. Na uniwersytecie stanowym w Teksasie, który posiada wspaniale wyposażoną salę teatralną na 500 miejsc, nie ma w ogóle etatowych pracowników technicznych - wszystko robią studenci. W Polsce studenci reżyserii powinni przechodzić podobne przygotowanie zawodowe.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji