Artykuły

Mamy operę

"Diabły z Loudun" w reż. Laco Adamika w Operze Krakowskiej. Pisze Anna Woźniakowska w miesięczniku Kraków.

Nowy gmach Opery Krakowskiej wciąż budzi emocje. W ostatnich tygodniach na łamach gazet, również "Krakowa", można było przeczytać m.in. o fatalnej lokalizacji, o małej pojemności widowni, o zaburzonych proporcjach pomiędzy właściwym gmachem a pozostałymi budowlami, o niezagospodarowanych przestrzeniach dawnej Operetki itp., itd. Wydawało się wręcz, że niektórzy krakowianie tak zajęli się wyszukiwaniem usterek i błędów, iż zapomnieli, że przede wszystkim mają wielki powód do radości. Opera Krakowska nareszcie ma własną siedzibę! Przyznam się, nie wierzyłam, że kiedykolwiek tego doczekam, wciąż jeszcze nie mogę się oswoić z faktem, iż wreszcie coś wybudowano dla bezdomnych krakowskich instytucji muzycznych. Ci, którzy w 2002 roku porwali się na tę budowę, zapisali się złotymi głoskami w historii Krakowa.

A głosy krytyki? Oczywiście wiem, że moja opinia będzie jedną z wielu w równoprawnym, wielogłosowym chórze, ale twierdzę, że lokalizacja jest bardzo dobra, bo w centrum miasta, obok dużego węzła komunikacyjnego oraz dworców kolejowego i autobusowego zapewniających zewsząd dogodny dojazd na spektakl. Przebudowane rondo Mogilskie dobrze koresponduje z nowoczesną bryłą gmachu opery, jeśli w przyszłości dokończony zostanie "szkieletor", to ta część miasta zyska charakter. A może i gmach PKP zmodernizuje nieco albo chociaż koleje odnowią swój biurowiec?

Wielkość sali? 760 miejsc to niemało. Tyle nie liczy żadna sala teatralna Krakowa. Teatr im. J. Słowackiego, wymarzony przez niektórych dla opery, ma znacznie mniejszą widownię i ciasny kanał orkiestrowy, nie ma też należytego zaplecza. W nowej operze są też znacznie wygodniejsze fotele, a pomiędzy rzędami można wygodnie przejść. Można też swobodnie pospacerować w antraktach, wypić kawę w kilku bufetach, obejrzeć okolicznościową wystawę. No i - last but not kast - toalety! Przekleństwo gmachu przy placu Św. Ducha, tu nowoczesne, obszerne i w odpowiedniej liczbie.

"Niezagospodarowane" przestrzenie na piętrze mają swoje przeznaczenie, to tam znajduje się Scena na Antresoli, na której dzieci mogą się bawić na "Panu Marimbie" Many Ptaszyńskiej a dorośli oglądać baletową "Historię żołnierza" Igora Strawińskiego. Mam nadzieję, że na parterze w przyszłości pojawi się np. stoisko z płytami i książkami o tematyce muzycznej, wszak w okolicy nie ma takiego sklepu. Jakże to miło urządzać nowe operowe "mieszkanie"!

Na szczęście akustyka w nowym gmachu Opery Krakowskiej okazała się bardzo dobra. Mogliśmy się przekonać o tym 13, 14 i 15 grudnia 2008 na "Diabłach z Loudun" Krzysztofa Pendereckiego, którymi zainaugurowano działalność sceny. Notabene wybór współczesnej opery na inaugurację też w różny sposób oprotestowano, oczekując raczej "Strasznego dworu" lub "Halki" Stanisława Moniuszki. I tu też muszę dać odpór protestom.

Gdyby dyrekcja Opery Krakowskiej dysponowała funduszami pozwalającymi jej urządzić minifestiwal inauguracyjny, to rzeczywiście obok Diabłów powinno się tam znaleźć dzieło ojca polskiej opery oraz np. recital gwiazdy o światowej sławie. Jeśli funduszy wystarczyło na jedną tylko "inauguracyjną" premierę, to wybór "Diabłów z Loudun" był ze wszech miar słuszny. To jedyna nie wystawiana dotąd w Krakowie opera obchodzącego w 2008 roku jubileusz 75-lecia Krzysztofa Pendereckiego związanego z naszym miastem, jednego z najwybitniejszych kompozytorów w dziejach muzyki polskiej. To dzieło znaczące w historii opery XX wieku, przez blisko czterdzieści lat (premiera odbyła się w 1969 roku) wystawiane wielokroć na wielkich scenach od

Hamburga, Stuttgartu i Warszawy po Santa Fe, Rzym i Londyn. Inscenizatorów pociąga w nim świetna dramatycznie intryga (libretto opracował kompozytor na podstawie eseju Aldousa Huxleya i sztuki "Diabły" Johna Whitinga odnoszących się do autentycznych wydarzeń) podbudowana muzyką integralnie związaną ze słowem.

Rola słowa w "Diabłach z Loudun" jest niebagatelna, część dialogów jest bowiem mówiona. Niepozbawione podstaw były więc opinie słyszane po spektaklach (oglądałam Diabły 14 i 15 grudnia), że to raczej dramat niż opera. "Diabły z Loudun" to jednak czysty teatr muzyczny, a mieszanie słowa ze śpiewem ma w operze długą tradycję. Tym niemniej takie potraktowanie partii solowych nastręcza śpiewakom niemało trudności, nie mówiąc o dość radykalnym języku muzycznym, jakim posługiwał się kompozytor w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, gdy pisał swą pierwszą operę. Inscenizatorzy sprostać muszą innemu wyzwaniu: oto libretto bliższe jest scenariuszowi filmowemu niż utworowi scenicznemu. Wydarzenia nierzadko zachodzą symultanicznie, a miejsce akcji co chwilę się zmienia.

Realizatorzy krakowskiej premiery: reżyser Laco Adamik, scenograf Barbara Kędzierska, twórcy kostiumów Magdalena Tesławska i Paweł Grabarczyk rozwiązali ten problem wyśmienicie, stworzyli dobry i spójny teatr. Podkreślili ponadczasowość, ba, nawet współczesność tragedii, która przydarzyła się w siedemnastowiecznym francuskim miasteczku. Wciąż bowiem, niestety, jednostki o niezależnym umyśle wyróżniające się z szarego tłumu wzbudzają u rzeszy konformistów niechęć, która w sprzyjających warunkach z łatwością przechodzi w nienawiść, wciąż pojawiają się ludzie dążący do panowania nad sumieniami, wciąż religia wykorzystywana jest do politycznych rozgrywek. Stare jak świat i niezmienne jest także pożądanie prowadzące do unicestwienia zarówno obiektu pożądania, jak i samego pożądającego.

To wszystko znalazło doskonałe odzwierciedlenie w grze aktorskiej i sztuce wokalnej protagonistów. Niestety, nie widziałam w głównych rolach Ewy Biegas i Artura Rucińskiego, którzy podobno partie Matki Joanny i księdza Urbana Grandiera zaliczyć mogą do swych życiowych sukcesów. W oglądanych przeze mnie spektaklach Leszek Skrla bardzo dobrze ukazał dojrzewanie Grandiera, jego przemianę z korzystającego z uciech życia kapłana w niezłomnego obrońcę swych przekonań, niewahającego się złożyć najwyższą ofiarę na ołtarzu prawdy. Magdalena Barylak jako Matka Joanna ogarnięta miłosnym szalem wydobyła całą złożoność tej postaci tragicznej w swym pożądaniu i samotności. Uczyniła ją godną współczucia. Janusz Borowicz i Przemysław Firek jako egzorcysta ojciec Barre byli w swej zajadłości tyleż fanatycznie groźni, co wzbudzający politowanie.

Trzeba podkreślić, że odtwórcy poszczególnych ról (nie sposób wszystkich wymienić), budując rozmaitość ich portretów psychologicznych od wiosennej naiwności Philippe (Marta Brzezińska i Katarzyna Oleś-Blacha) niemogącej się oprzeć pierwszym pragnieniom serca i ciała, po cynizm królewskiego komisarza (Adam Sobierajski, Adam Zdunikowski) dobrze oddali narastającą z biegiem akcji grozę prowadzącą do poruszającej sceny śmierci na stosie. Kamienna szarość wysokich murów miasta Loudun, które stały się zarzewiem tragedii, rozjaśniana tylko białymi habitami mniszek i barwnymi sukniami kobiet lekkich obyczajów, także kochanek Grandiera, potęgowała uczucie dusznej atmosfery w Loudun i zwiastowała katastrofę.

To wszystko nie byłoby możliwe bez Andrzeja Straszyńskiego, kierownika muzycznego spektaklu, wytrawnego znawcy dzieła Krzysztofa Pendereckiego, oraz orkiestry i chóru Opery Krakowskiej (przygotowanie chóru Marek Kluza), które to zespoły wybornie wywiązały się ze swoich zadań, mimo iż z podobnym językiem muzycznym nie miały dotąd kontaktu. Na marginesie, wartość edukacyjna pracy nad "Diabłami z Loudun" jest dla wszystkich artystów Opery Krakowskiej nie do przecenienia.

Gmach otwarty, pora na kolejne wielkie wydarzenia muzyczne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji