Nastasja Filipowna: eksperyment aktorski
1.
"Nastasja Filipowna" w Teatrze Starym w Krakowie ma swoją prehistorię. Z myślą o zaadaptowaniu i wystawieniu "Idioty" Andrzej Wajda nosił się od dawna. Początkowo miał to być spektakl telewizyjny, dla którego reżyser sporządził adaptację powieści - do realizacji jednak nie doszło. Kolejną fazą prac były przygotowania, a nawet rozpoczęte próby w Teatrze Małym w Warszawie: księcia Myszkina miał grać Daniel Olbrychski, Rogożyna - gościnnie Jan Nowicki. Kanwą literacką była tu dawna adaptacja telewizyjna Wajdy, stopniowo rozszerzana i zmieniana w trakcie prób. W tej fazie pracy nad przedstawieniem (był to rok 1975) po raz pierwszy pojawiła się w ogólnym zarysie koncepcja, która długo potem miała zaowocować - właśnie "Nastasją Filipowną".
Wajda napomykał wielokrotnie, że jego marzeniem jest zrealizowanie spektaklu na motywach "Idioty", ograniczonego wszakże do dwóch tylko postaci: Rogożyna i księcia Myszkina. Trzecią postacią miała być fascynująca kobieta - Nastasja, z tym wszakże, że nie pojawiająca się osobiście na scenie, dlatego, że - jak żartobliwie mawiał reżyser - "trudno byłoby znaleźć aktorkę o odpowiednio silnej osobowości". Wtedy jednak był to jedynie niejasny pomysł, idea, która stopniowo zaczynała nas coraz bardziej fascynować, chociaż nikt, nawet sam Wajda, nie wiedział na razie, jak wprowadzić ją w czyn. Z różnych względów prace nad przedstawieniem w Teatrze Małym zostały wstrzymane i odłożone na bliżej nieokreśloną przyszłość.
Prawie dwuletnia przerwa, jaka dzieliła próby warszawskie od rozpoczęcia pracy pełne wykrystalizowanie się idei dwuosobowego spektaklu "Idioty". Wajda zdecydował się umieścić przedstawienie w Sali im. Modrzejewskiej, gdzie dotychczas znajdował się magazyn dekoracji Starego Teatru. Ta sala, panujący w niej nastrój, wywołany półmrokiem, specyficznie wydłużonym kształtem i układem drzwi i okien o zakurzonych szybach, odegrała rolę inspirującą w przygotowaniach do podjęcia prób. Mogła - niemal bez żadnych prac adaptacyjnych - posłużyć za mieszkanie Rogożyna, co skłaniało myśli ku dwóm scenom powieści - scenie ostatniej (wizyta Myszkina po zabójstwie Na-stasji Filipowny) oraz scenie, w której Rogożyn i książę Myszkin zamieniają się krzyżykami. Od tych scen miały się rozpocząć próby - z dwoma aktorami: Jerzym Radziwiłowiczem (książę Myszkin) i Janem Nowickim (Rogożyn).
Jednocześnie Andrzej Wajda zdecydował, że będą to próby otwarte, dostępne dla publiczności, liczbę ich określił na 27.
2.
Rozciągnięte w czasie widowisko pod tytułem 27 prób "Idioty" rozpoczęło się 8 stycznia 1977 roku. Dla wszystkich uczestników było to przedsięwzięcie całkowicie nowe: oto przed oczami studwu-dziestoosobowej widowni miał powstawać nie tylko spektakl, lecz również adaptacja - jedynym istniejącym materiałem była powieść Dostojewskiego "Idiota". Rozpoczął się trudny, lecz niezmiernie interesujący proces: dla aktorów - nauka obnażania tego, co zazwyczaj skryte przed oczami widzów, odrzucania naturalnego, zawodowego wstydu, posuwania się wręcz do ekshibicji, jako że często do głosu dochodziła niemożność, zniechęcenie, zwątpienie we własne siły, których nie można było ukryć, a które także stawały się elementami widowiska; dla reżysera i jego współpracowników - nauka wypowiadania myśli publicznie, myśli nie zawsze w pełni skrystalizowanych, czytelnych, myśli, których samemu nie jest się pewnym, wycofywania się z własnych pomysłów, błądzenia i mylenia się - nie w zaciszu zamkniętej sali prób, lecz pod bezlitosnym wzrokiem widzów. Lecz dla nich także - dla widzów - była to nauka: nauka widzenia teatru nie jako rzeczy gotowej, już zaistniałej, której poszczególne elementy przemawiają do nas w sposób najoczywiściej skończony, lecz ujrzenia go w niepewności poszukiwań, w stawaniu się, w zmaganiu aktora z oporną materią własnego ciała i głosu, a reżysera - z materią myśli, którą przekuć trzeba na kształt teatru.
Na pewno za wcześnie na wysnucie wszystkich wniosków, płynących z tych trójstronnych nauk. Jedno wszakże wydaje się niewątpliwe, chociaż zaskakujące. Otóż po pierwszym okresie zupełnie naturalnego, ludzkiego skrępowania obecnością widowni, uczestnikom prób udało się na tyle dostroić do nowej sytuacji, że z przebiegu prób zaczęły ubywać elementy showu, widowiska dla samego widowiska (czytaj: dla publiczności, bo skoro już jest, a w dodatku zapłaciła za bilety, coś trzeba jej dać - naturalny odruch człowieka teatru, nieobecny na zwyczajnej, zamkniętej próbie). Zaczęła się praca dla siebie, czyli dla powstającego spektaklu. Obecność widowni wywarła wszakże wpływ zupełnie nieoczekiwany: zamiast stwarzać aktorom inspirujące zagrożenie, zmuszać do coraz większego wysiłku - wyczuwalnie akceptujący wszelkie poczynania, niezależnie od ich rzeczywistej wartości, stosunek widowni wywoływał skutek odwrotny. Wszystko, cokolwiek się zaproponowało, publiczność - milcząco - przyjmowała i akceptowała, tak zafascynowana samym przebiegiem pracy, że traciła z oczu to, o czym nie mogli zapominać realizatorzy spektaklu: ostateczny cel. W praktyce uniemożliwiało to jakikolwiek postęp. Każdy pomysł, który w prywatnych rozmowach i w czasie zamkniętych spotkań wydawał się wątpliwy, niedopracowany, "niedomyślany", w konfrontacji z widownią znajdował natychmiast swoje potwierdzenie. Było to demobilizujące. Jan Nowicki określił to tak: "Premiera jest dla aktora pierwszym spotkaniem z wrogiem-widownią, wrogiem, którego trzeba pokonać, ujarzmić. Jeśli od początku sala pełna jest przyjaciół - nie ma z kim walczyć, nie ma kogo przekonywać, naginać do swojej woli. To rozbraja".
Takie są - w pierwszym rzędzie - powody, dla których Andrzej Wajda po tygodniu otwartych prób zdecydował się zawiesić je na tydzień, aby przez ten czas prowadzić prace nad spektaklem w normalnym trybie. Równocześnie zaszła zmiana w samej koncepcji widowiska: okazało się bowiem, że powieść "Idiota", którą podczas prób i dyskusji poznawaliśmy coraz lepiej, jest dla nas tak bogata, że ograniczenie jej treści do jednego tylko wątku wydało się nagle zubożeniem nie do przyjęcia. Tym bardziej, że wydawało się praktycznie niemożliwe zbudowanie przekonywającej i bogatej postaci księcia Myszkina tylko na materiale scen spotkań z Rogożynem, bez wszystkich wydarzeń, które w powieści poprzedzają i przedzielają te sceny.
Wajda zdecydował się więc na próbę wprowadzenia do spektaklu dużej sceny zbiorowej (z udziałem siedemnastu aktorów) spełniającej dwojaką funkcję. Po pierwsze, miał być to rodzaj wizji księcia Myszkina (wedle opisu Dostojewskiego - olśnienie poprzedzające atak epilepsji, kiedy w oczach chorego w jednym błysku zjawiają się wydarzenia rozciągnięte w czasie i przestrzeni, kiedy naraz można objąć i pojąć wszystko), a wizja ta ewokować miała wydarzenia powieściowe od chwili przybycia do Rosji, poprzez poznanie rodziny generała Jepanczyna i miłość do Agłai, poprzez upokorzenia, zwycięstwa i porażki - aż do ostatecznego rozwiązania: zabójstwa i szaleństwa. Po drugie, miała to być teatralna egzemplifikacja metaforycznej warstwy powieści: Myszkin-Chrystus przebywa stacje swojej męki, a każda z nich, to skrócona i odpowiednio przystosowana scena z powieści.
Próby tej dużej sceny nie przyniosły jednak spodziewanego efektu: było to typowe rozwiązanie kompromisowe. Nie mogąc pokazać na scenie całej powieści, usiłowaliśmy zastąpić ją rodzajem scenicznego streszczenia, które nie likwidowało poczucia niedosytu, a niewiele dawało w zamian, mimo ofiarnego wysiłku zaangażowanych w to przedsięwzięcie aktorów.
Kiedy jednak publiczność wróciła na swoje miejsca w sali im. Modrzejewskiej, koncepcja przedstawienia była już ostatecznie wykrystalizowana: podczas jednej z nocnych, wielogodzinnych prób narodziła się "Nastasja Filipowna" - improwizacja na motywach powieści Fiodora Dostojewskiego "Idiota". Wszystkie pierwotne przeczucia i domysły co do przyszłego kształtu spektaklu zaczęły nabierać realności. Andrzej Wajda mawiał: "Jestem pewny trzech rzeczy. Tego, że dobra jest ta sala. Tego, że właściwa jest obsada. I tego, że dobry jest tekst, który mamy zagrać."
Cały ciężar odpowiedzialności spadł teraz na aktorów. Otrzymali do rąk cały materiał powieściowy, dający im pełnię wiedzy o odtwarzanych postaciach. Dostali od reżysera ogólny zamysł widowiska i impuls do poszukiwań. A ponadto - zyskali absolutną swobodę. W doborze tekstów, w wyborze sytuacji, reakcji, emocji. Wolność, która nęci i która przeraża.
Oto punkt wyjścia: Myszkin przychodzi do Rogożyna, który samotnie, we własnym mrocznym domu, czuwa nad zwłokami swej ukochanej, Nastasji Filipowny. Zamordował ją nad ranem. Zwłoki leżą za aksamitną kotarą, majaczy tam tylko kształt białego łóżka, błyszczy ślubna suknia z niedoszłego ślubu z Myszkinem. Dwaj mężczyźni i umarła kobieta. Zaczyna się - jak pisał Mackiewicz - najstraszniejsza być może scena literatury świata", owo nocne czuwanie nad trupem, kiedy budzą się upiory przeszłości, wzbudzając szaleństwo u dwóch mężczyzn, którzy kochali, i którzy - każdy na swój sposób - zabili własną miłość.
Są tylko dwaj mężczyźni, dwaj aktorzy. Podejmują swoją grę - grę miłości, nienawiści i śmierci. Są w niej w najgłębszym ludzkim rozumieniu samotni. Jako postacie - lecz także jako aktorzy właśnie. To głównie odróżnia ten spektakl od teatru, jaki znamy na co dzień: teatru, gdzie aktorzy grają słowa i sytuacje gotowe już, ustalone. Gdzie są bezpieczni.
3.
Sala jest obszerna, prostokątna. W jednej z dłuższych ścian - dwoje wysokich drzwi. W przeciwnej - trzy duże okna; umieszczone za nimi reflektory dają wrażenie oświetlenia naturalnego - mdłym światłem petersburskich "białych nocy". Pomiędzy oknami - ikonostas z czerwoną lampką i portret starszego mężczyzny, w którym domyślać się możemy ojca Rogożyna. Krótsze boki sali zajmują - podwyższenie, na którym stoją krzesła dla publiczności oraz pluszowa, zielona kotara, odgradzająca dalszą część pomieszczenia. Tam właśnie jest łóżko, na którym leży zamordowana przez Rogożyna Nastasja Filipowna.
Umeblowanie: kanapa pod portretem ojca, przed nią ciężkie biurko, fotel. Okrągły stolik niemal na środku sali, przy nim dwa krzesła. W rogu, obok stolika stojącego pod ikonostasem, jeszcze drugi fotel. Szafa pomiędzy drzwiami, na tle ściany ze śladami po zdjętych obrazach (tych, które ojciec Rogożyna kupił na licytacjach "po rublu, po dwa"). Został tylko jeden: Chrystus, kopia przedziwnego obrazu Holbeina o charakterystycznych, niezmiernie wydłużonych proporcjach i trudnym do zapomnienia nastroju. Ten obraz, zgodnie z opisem Dostojewskiego, wisi nad drzwiami. Oświetla go mdła, migocząca lampka.
Publiczność siedzi - poza wspomnianym podwyższeniem - jeszcze wzdłuż ściany, w której są drzwi oraz w obu rogach sali przy kotarze. Otacza więc pole gry z trzech stron. Kiedy drzwi sali się otwierają i widzowie, oczekujący w foyer, mogą wejść do środka, obaj protagoniści są już we wnętrzu. Stanowi to oczywiste odstępstwo od realistycznego traktowania przebiegu akcji: właściwie książę Myszkin powinien dopiero przyjść do siedzącego w samotności Rogożyna. Takie próby były czynione: Rogożyn miał nawet wypatrzyć księcia przez okno na ulicy i sprowadzić do domu (zgodnie z tokiem wydarzeń powieściowych). Porzucenie tej koncepcji jest konsekwencją przyjęcia zasady improwizacji w dalszym rozwoju przedstawienia. Z jednej strony sugeruje od razu odejście od realizmu scenicznego, z drugiej - w toku prób okazało się niezbędne, ażeby aktorzy przygotowali się do dalszej gry poprzez wytworzenie w sobie samych odpowiedniego nastroju, chciałoby się rzec - temperatury uczuciowej. Na próbach osiągano to przy pomocy wielokrotnych powtórzeń całego "przedstawienia" i zdarzało się, że najbardziej przejmująco wypadała gra za drugim, a nawet za trzecim razem (kiedy publiczności już nie było i zapadła noc). Reżyser i aktorzy postanowili więc przyjąć to za zasadę: przed wejściem publiczności aktorzy już "grają", już są odtwarzanymi przez siebie postaciami, nie muszą budować ich dopiero od momentu umownego rozpoczęcia spektaklu, odwrotnie - publiczność wchodzi jakby w środku, w trakcie trwającej już gry.
Gdy zapada cisza i oczy przezwyczajają się do półmroku, można zorientować się w sytuacji: Rogożyn, bosy, w rozpiętej koszuli - przed chwilą zrzucił surdut - leży na kanapie pod portretem ojca. Książę Myszkin, w nieskazitelnie białym płóciennym ubraniu, siedzi w fotelu przed biurkiem, cały spięty, wyprężony, w niezmiernie niewygodnej, sztucznej pozycji. Przywodzi na myśl jakiś wielki, biały znak zapytania. Nieruchomy, wsłuchuje się w ciche słowa Rogożyna, dobiegające z mroku, ledwo zrozumiałe. Rogożyn snuje opowieść - spowiedź. Pojawiają się w niej, by zniknąć, niedokończone, strzępy, fragmenty wydarzeń, pojedyncze słowa, jakieś urywki rozmów, jakieś postacie, nazwiska, sumy pieniędzy. Tylko temat jest jeden, ciągle ten sam, powracający obsesyjnie: Nastasja Filipowna. Rogożyn ewokuje w swej rozedrganej świadomości wszystkie wydarzenia z nią związane, stara się odtworzyć jej słowa. Nie ma w tym żadnej chronologii ani logiki, układ tych rwanych, fragmentarycznych wspomnień podporządkowany jest chorej antylogice pamięci i wyobraźni mordercy, czyniącego swą spowiedź w obliczu trupa ukochanej, którą zasztyletował. Układ tekstu w tym fragmencie przedstawienia, oparty w zasadzie o całą powieść Dostojewskiego, zależy wyłącznie od Jana Nowickiego, który dowolnie - zależnie od psychicznych predyspozycji i wewnętrznej potrzeby na danym przedstawieniu - operuje olbrzymią masą tekstu, wybierając z niej fragmenty i układając w ciąg skojarzeniowy, strumień świadomości, a może podświadomości?
Od pewnej chwili książę Myszkin sprawia wrażenie człowieka, który chce się odezwać, lecz przychodzi mu to z najwyższym trudem. Nie może wydobyć głosu, z wysiłkiem wpija dłonie w oparcie fotela, niemal unosi się na rękach. Wreszcie słychać słowa, pada pytanie-klucz całego przedstawienia: "Czy Nastasja Filipowna jest u ciebie?".
Od tego miejsca rozpoczyna się część spektaklu, którą - w dużym przybliżeniu - można by nazwać "inscenizacją końcowej sceny Idioty Dostojewskiego". Słowa "przybliżenie" oraz cudzysłowu użyłem tu dlatego, że również i w tej sekwencji przedstawienia obowiązuje zasada improwizacyjnej dowolności w sytuacjach scenicznych i w aktorskim rozwiązaniu poszczególnych fragmentów. Tyle tylko, że jest to jedyny fragment przedstawienia, którego warstwa tekstowa jest niezmienna, wszystkie kwestie napisane przez Dostojewskiego (poza paroma drobnymi skreśleniami) są tu wypowiadane w całości i po kolei.
Ten fragment przedstawienia - zawierający najistotniejsze z dramaturgicznego punktu widzenia momenty, jak wejście księcia za kotarę, gdzie leżą zwłoki Nastasji i jego późniejsza chorobliwa reakcja - kończy się słynnym, bezsensownym i niezrozumiałym okrzykiem Rogożyna, przypominającym jakiś błahy epizod z Nastasją Filipowną, która w Pawłowsku spoliczkowała nieznajomego oficera. Nagłość tego wybuchu i jego niestosowność (do tej pory Rogożyn zachowywał ciszę i nakazywał zachowywać ją księciu ze , względu na bezpieczeństwo) wskazują, że Rogożyn utracił równowagę psychiczną, że od tego momentu zaczyna się jego szaleństwo, dla którego tak charakterystyczna jest owa gonitwa wspomnień, gorączka pamięci, ewokacja zdarzeń ważnych i błahych. Dostojewski relacjonuje ten stan Rogożyna następująco: "Rogożyn wykrzykiwał coś chwilami głośno, ostro i bezsensownie, z rzadka mamrotał coś i śmiał się...". Nietrudno domyślić się, czego a raczej kogo dotyczyły owe bełkoty Rogożyna. Ta właśnie sytuacja jest punktem wyjścia dla dalszej, największej i w gruncie rzeczy najistotniejszej sekwencji spektaklu, którą dla uproszczenia można nazwać sekwencją "szaleństwa".
Szaleństwo Rogożyna - rzec można - udziela się również księciu Myszkinowi, z natury obarczającej go choroby skłonnego do popadnięcia w obłęd pod wpływem nagłego wzruszenia, straszliwego ciśnienia tragicznej sytuacji, która przerasta i przytłacza jego umęczoną psychikę. Wprawdzie Dostojewski sugeruje, że w dalszych wydarzeniach rola księcia była bierna, że jedynie gestami uspokajał on rozgorączkowanego Rogożyna, gładząc go po twarzy i włosach. Jednakże kiedy nad ranem "ludzie" wyłamują drzwi, zastają księcia Myszkina w stanie, który można określić jednym słowem
"idiotyzm". Gdyby w przedstawieniu było miejsce na owo wyłamanie drzwi i wejście osób trzecich, być może bierna rola księcia i jego nieme szaleństwo byłyby jakoś do wygrania. Ponieważ jednak takie rozwiązanie wykraczało daleko poza wytyczone ramy i nie było niczym umotywowane (chociaż były takie pomysły podczas prób), trzeba było uczynić inne założenie: Myszkin również zostaje ogarnięty szaleństwem, nocne czuwanie nad trupem zmienia się dla obu mężczyzn w straszną noc przywidzeń i majaków, rozmów z umarłą i rozpamiętywania związanych z nią wydarzeń.
O ile jednak szaleństwo Rogożyna jest - o ile można tak powiedzieć - monotematyczne, bo związane wyłącznie z Nastasją Filipowną, o tyle dla Myszkina noc ta jest również czasem rozprawy z całą koncepcją filozoficzną, jaką zamierzał wprowadzić w życie po przybyciu do Rosji. Dobro, którego chciał być konsekwentnym rzecznikiem - zrodziło zbrodnię, zasada powszechnej szczerości - przyniosła tragedię, fiasko wszelkich wartości, upadek ludzi, rozchwianie podstaw świata. Dlatego też Myszkin w tej wielkiej rozprawie z samym sobą ma prawo poruszać wszelkie kwestie moralne, religijne i inne, zaczerpnięte z kart "Idioty".
Zasadniczym materiałem literackim dla tej części przedstawienia są wspomniane dwie sceny powieści: zamiana krzyżyków oraz powracająca uparcie scena ostatnia, scena spotkania Rogożyna i Myszkina w Pawłowsku w przeddzień urodzin księcia (umownie nazwaliśmy ją "sceną na ławce"). Jest to jednak tylko materiał zasadniczy. Każdy z aktorów może, w zależności od wewnętrznej konsekwencji swej gry w czasie danego spektaklu, wzbogacać zasób wygłaszanych tekstów wszelkimi innymi wypowiedziami granej przez siebie postaci (a także postaci innych), nawet częściowo rezygnując z zasadniczego materiału tekstowego. Jego partner może podjąć nowy wątek lub go poniechać, przeprowadzając wątek własny - osobno, bądź wciągając partnera.
W tej bowiem części spektaklu najpełniej dochodzi do głosu zasada improwizacji. Żadna z sytuacji nie jest - jak to się mówi w teatrze - "zafiksowana", ustalona. Wręcz przeciwnie, zasadą jest, ażeby na przestrzeni kilku kolejnych przedstawień nie powtarzać raz zastosowanych rozwiązań sytuacyjnych. Stało się tak pomimo faktu, że niektóre z propozycji, stworzonych na próbach, wydawały się nie tylko interesujące, lecz wręcz jedynie możliwe do zastosowania wobec danego fragmentu tekstu. Jednakże dopiero przełamanie takiego przeświadczenia i odnajdywanie nowego, jeszcze ciekawszego rozwiązania dla każdej sytuacji okazało się naprawdę ekscytujące i twórcze. Powtarzanie poszczególnych sytuacji (mimo ogólnej zasady "nie-fiksowania") prowadziło bowiem mimo wszystko do mechanizowania się reakcji, do opadania wewnętrznego napięcia, które wytwarzało się w momencie autentycznie nowych poszukiwań.
Dopiero doświadczenie wielu spektakli pokaże, czy taka zasada jest w ogóle praktycznie do utrzymania: w końcu inwencja ludzka ma też swoje granice, a inne jeszcze ograniczenia narzuca tekst Dostojewskiego. Z doświadczeń prób mogę powiedzieć, że najwyższe napięcie i najciekawszy efekt całości udało się osiągnąć na jednej z prób nocnych, której zasadą było niepowtórzenie ani jednej sytuacji. Andrzej Wajda siedział z boku z małym dzwoneczkiem i dzwonił, ilekroć rozgrywające się właśnie działanie aktorskie było powtórzeniem czegoś, co już widzieliśmy.
Oczywiście, z zupełnie naturalnych powodów, pewne motywy tematyczne - zostają zachowane w każdym przedstawieniu, chociaż kolejność ich pojawienia się może być różna. Takie jest założenie: w przeciwnym wypadku posługiwanie się nazwiskiem i tytułem powieści Dostojewskiego na afiszu byłoby nadużyciem. W każdym więc przedstawieniu znajdzie się na pewno opowieść Rogożyna o poznaniu Nastasji Filipowny, wypowiedź księcia w kwestii religijnej ("istota uczuć religijnych nie ma nic wspólnego z żadnymi przewinieniami...") oraz opowiadanie o czterech spotkaniach z tym związanych (strzępy sceny z zamianą krzyżyków). Dalej - błogosławieństwo księcia Myszkina przez matkę Rogożyna, symulowana scena próby zabójstwa Myszkina przez Rogożyna, która może się zamienić w odtworzenie - na zasadzie psychodramy - zabójstwa Nastasji Filipowny. Do stałych motywów należy również fragment dotyczący obrazu Holbeina, opowieść Rogożyna o udrękach moralnych, jakie sprawiała mu Nastasja w okresie ich dziwnego narzeczeństwa. ("Nie raz mnie już hańbiła..."), powracające we fragmentach reminiscencje sceny, którą widzowie oglądali już w całości (to znaczy sceny ostatniej) oraz pierwszej sceny powieści: spotkania księcia z Rogożynem w pociągu. Lista tych motywów mogłaby być dłuższa, rezygnuję z ich wymieniania dlatego, że w gruncie rzeczy niewiele wnoszą one do wiedzy o spektaklu.
Jest bowiem oczywiste, że przyjęta zasada wyklucza możliwość pełnego werbalnego opisu przedstawienia Nastasji Filipowny. Możliwy jest partykularny zapis każdego spektaklu z osobna, nie sposób jednak opisać przedstawienia jako czegoś ustalonego i w zasadzie niezmiennego. W tym miejscu wypada dodać, że wszystkie 27 prób oraz pierwszy "pełny" spektakl były rejestrowane na taśmie magnetofonowej. Zapisy takie będą jeszcze powtarzane dla celów dokumentacyjnych przy dalszych spektaklach. Technika pracy nad spektaklem wykluczała jednak użycie środków zapisu audiowizualnego.
Co do ostatecznego aktorskiego kształtu widowiska, to nie wdając się w oceny mogę powiedzieć, że Jan Nowicki i Jerzy Radziwiłowicz stwarzają postacie niemal modelowo zgodne z Jungowską typologią charakterów ludzkich. Rogożyn Nowickiego jest ekstrawertykiem, co zaznacza się zarówno w geście, sposobie mówienia, jak również - co ciekawe - w tym, co mianowicie Rogożyn mówi. Jerzy Radziwiłowicz jako książę Myszkin reprezentuje typ introwertyczny, jest zagubiony w sobie, zasłuchany w wewnętrzne głosy, jakby oddalony od partnera. Wydaje się, że takie propozycje aktorskie, choć - można chyba wypowiedzieć taką opinię - nie zawsze ułatwiają kontakt samym uczestnikom spektaklu, są przecież zgodne z najgłębszymi treściami dzieła Dostojewskiego, na które zwracają uwagę badacze (z Bachtinem na czele): obaj protagoniści uzupełniają się nawzajem, stanowią jakby dwie strony natury ludzkiej. Mroczna - to Rogożyn, jasna - to książę Myszkin. W tym względzie przyjęte założenia spektaklu, jak również wykonanie aktorskie zgodne są z ideą powieści, chociaż nie odpowiadają jej literze.
Przedstawienie trwa około półtorej godziny. Wiszący na ścianie zegar, pokazujący realny czas i wygrywający kwadranse, umożliwia aktorom zorientowanie się w czasie trwania własnej gry. Znakiem na zakończenie widowiska jest stopniowe zbliżanie się do sytuacji, jaka wedle Dostojewskiego kończy całą powieść (dowiadujemy się o tym z Epilogu): Rogożyn z rezygnacją i pełną świadomością przyjmuje karę katorgi, zaś książę Myszkin wraca do zakładu doktora Schneidera w stanie gorszym jeszcze niż ten, w jakim trafił tam przed laty, i nie rokującym już nadziei na wyleczenie. Jak to wygląda, przekazane środkami teatralnymi? Oto w pewnym momencie książę pogrąża się w niezrozumiałym bełkocie, nie można zrozumieć wypowiadanych przez niego słów, całe jego zachowanie zdradza całkowite rozchwianie władz umysłowych. Natomiast Rogożyn odwrotnie - jak gdyby odzyskuje świadomość, powraca do rzeczywistości: decyduje się ponieść karę. Wyraża się to w pełnych determinacji przygotowaniach do przymusowej podróży na Sybir - Rogożyn zaszywa pieniądze w podszewkę surduta, ubiera się, jest gotowy do drogi.
Kończy się gra. Rogożyn otwiera drzwi na oścież (ich zamknięcie na klucz było przedtem symbolem pełnej izolacji obu bohaterów od zewnętrznego świata, całkowitego skupienia się na czuwaniu przy zmarłej), chce wyjść. Wraca jednak po bełkoczącego księcia.
Przedstawienie kończy się półprywatnym gestem obu aktorów: kiedy wychodzą z sali, powolnym, nieco zmęczonym, lecz "zwyczajnym" krokiem, nie wiadomo dokładnie, czy są jeszcze Myszkinem i Rogożynem, czy już wrócili do postaci Jerzego Radziwiłowicza i Jana Nowickiego, aktorów Starego Teatru.
4.
Jest szczególnym paradoksem, że nam samym - mam tu na myśli wszystkich, którzy brali udział w pracach nad spektaklem - jest bodaj najtrudniej wyciągnąć wnioski z tego doświadczenia. Tak, właśnie doświadczenia, bowiem sądzę, że - szczególnie dla aktorów, ale na pewno także dla reżysera i wszystkich nas, jego współpracowników - najcenniejsze w całym tym przedsięwzięciu było to, co rozgrywało się między nami, a co nie zawsze - przyznajmy to szczerze - ujrzeli także widzowie.
Albowiem wnioski, jakie mimo wszystko dają się z tego zdarzenia wyciągnąć, mają dwojaki charakter. Zupełnie czym innym jest nauka, płynąca z imprezy pod nazwą 27 prób "Idioty" Dostojewskiego, czym innym - doświadczenie "Nastasji Filipowny".
Przypuszczam - jest to oczywiście jedynie moje prywatne zdanie - że być może ostateczny efekt przedstawienia nie jest całkowicie współmierny z przeżyciem, jakim było jego powstawanie. Niezależnie zresztą od wartości przedstawienia, o której sądzić nie potrafię ani nie mam prawa. Zaś najciekawsza, najbardziej pamiętna część tych przeżyć zrodziła się jednak w intymności, nie zaś na próbach publicznych. Trzeba bowiem stwierdzić - i tu moje osobiste przekonanie zbiega się ze zdaniem Andrzeja Wajdy, wyrażonym w wypowiedzi dla "Życia Literackiego", częściowo przedrukowanej w programie - że publiczne próby teatralne okazały się jedynie eksperymentem jednorazowym. Jako metoda pracy nad spektaklem - poniosły fiasko. Najlepszym tego dowodem jest decyzja Wajdy o przerwaniu publicznych prób na tydzień oraz to, że dopiero w czasie tej przerwy narodził się ostateczny kształt spektaklu. Bardzo charakterystyczna była reakcja aktorów (zresztą nie tylko ich, mogę to samo powiedzieć o sobie) na ponowne pojawienie się publiczności na próbie: jej obecność wywołała teraz o wiele większe, niemal paraliżujące pracę zdenerwowanie, niż zjawienie się publiczności po raz pierwszy, na początku prób. Andrzej Wajda podsumował tę sprawę następująco: "Zawsze sądziłem, że istnieje wiele doznań i przeżyć wstydliwych, które wymagają samotności. Próby w teatrze na pewno do nich należą. Ale dotychczas tylko domyślałem się tego. Dzisiaj wiem to na pewno. A to przecież różnica. Wielkie doświadczenie, któremu warto było poświęcić 27 wieczorów."
Na pewno. Myślę, że tego samego zdania są wszyscy, którzy w tym doświadczeniu wzięli udział. Co zaś do wniosków z przedstawienia "Nastasja Filipowna", które - jak wiadomo - nosi podtytuł "Improwizacja na motywach Idioty Fiodora Dostojewskiego" - sądzę, że jeszcze za wcześnie, aby je w pełni sformułować. Improwizacja jako metoda działań aktorskich na kanwie określonego dzieła literackiego i w ramach określonych postaci - co jest zasadniczą różnicą wobec każdej improwizacji na zadany temat, gdzie najczęściej odtwarza się pojęcia i postaci abstrakcyjne, nie do końca opisane charaktero- i psychologicznie - jest niezmiernie trudna, wręcz ryzykowna, szczególnie dla aktora zawodowego, przyzwyczajonego do zupełnie innych zadań. W tym sensie jest to na pewno ozdrowieńczy wstrząs, kathartyczne przeżycie zawodowe. Nie jestem jednak pewny, i nikt nie może być o tym w pełni przekonany, czy ma to moc powszechnego zastosowania. Jest to prawdopodobnie również doświadczenie jednorazowe i trzeba będzie znaleźć odpowiednio ważny pretekst (w pozytywnym sensie słowa), który uzasadniałby podjęcie go na nowo.
W eksperymencie takim muszą ponadto brać udział uczestnicy o szczególnych właściwościach psychofizycznych. W przeciwnym razie będzie on pusty, stanie się grą czysto formalną. Wydaje mi się, że w Starym Teatrze udało się tego w dużej mierze uniknąć, chociaż oczywiście nie mogę być tego pewien. Na pewno mogą to wiedzieć jedynie Jan Nowicki i Jerzy Radziwiłowicz. I do nich należy wyciągnięcie ostatecznych wniosków, niekoniecznie w formie jakiejkolwiek werbalnej wypowiedzi.
Moja zaś wypowiedź rozrosła się niepomiernie, a i tak nie sądzę, aby udało mi się odpowiednio ściśle i adekwatnie wyrazić to, co należałoby powiedzieć o powstaniu i przebiegu widowiska "Nastasja Filipowna". Niestety jednak, środki jakimi dysponuję, środki wypowiedzi słownej, stoją w zasadniczej sprzeczności - w tym przypadku na pewno - ze środkami teatralnymi. Jest to jeszcze jeden, dla mnie osobiście niezmiernie istotny, wniosek wypływający z tego doświadczenia.