Artykuły

Schaeffer odgrzewany

Po pewnym czasie żadnych dań mięsnych, ani z kaczki, ani z byka, ani z indyka nie można już odgrzewać - o "Kaczo, byczo, indyczo" w reż. Tomasza Piaseckiego w Teatrze im. Solskiego w Tarnowie pisze Julia Liszewska z Nowej Siły Krytycznej.

Jak schrzanić Schaeffera? Na to pytanie doskonale odpowie spektakl "Kaczo, byczo, indyczo" (na podstawie schaefferowskiego "Kaczo") w tarnowskim teatrze dramatycznym. Edward Żentara reżyserował już ten sam dramat w Kielcach (2001) i Koszalinie (2005) i, jak pokazują recenzje, były to realizacje udane. Tu jako reżyser figuruje Tomasz Piasecki, ale biorąc pod uwagę podobieństwo scenografii w przytoczonych powyżej spektaklach i w przedstawieniu tarnowskim (stolik nakryty czerwonym obrusem, kilka krzeseł i ławka), pozostaje przypuszczać, że Żentara nie pozostał bez wpływu i na kolejną realizację. Skoro dramat sprawdził się w innych miastach dlaczego w Tarnowie okazał się klapą?

Przede wszystkim wskutek braku przekonania reżysera (Tomasza Piaseckiego, który zarazem grał w przedstawieniu) i jego kolegów do tego, co i jak chcą przedstawić publiczności. Czy ma to być refleksja nad teatrem i jego otoczeniem na przykładzie sytuacji z życia artysty? Czy (być może niezamierzone) przedstawienie tragedii niemocy prowincjonalnego aktora nie rozumiejącego się z publicznością? Czy wreszcie sztuka stricte komediowa mająca widza po prostu rozbawić? Wszystkiego tu po trochu, jak w collage'u, ale w efekcie widz jest zawiedziony i zdezorientowany. Sytuacji nie ratuje ani zaadaptowanie fragmentów tekstu do lokalnych - tarnowskich realiów, ani próba wstawienia kilku żartów politycznych, które nie wywołują większego odzewu na widowni, całkowite zażenowanie budzą zaś dość natarczywe odniesienia erotyczne.

Każdy tekst wydawałby się płaski, pusty i bez polotu, jeśli zostałby tak fatalnie zagrany. To, co miało być opowieścią teatralnego wygi o teatrze, opowieścią okraszoną żartami (wyższych i niższych lotów) i anegdotami skłaniającymi do zadumy, za sprawą złego aktorstwa, stało się pseudokabaretowym bełkotem, zbiorem gagów bez treści i sensu, za to, z wyreżyserowanymi pod publikę, seksualnymi podtekstami.

Z Żentary - showmana, pozostał już tylko man - stary aktor zagubiony na scenie. Jego sceniczni partnerzy też sprawiają zresztą wrażenie zagubionych - w schaefferowskim tekście pełnym niuansów, gier słownych i nawiązań do rzeczywistości. Poziom ich gry nazwałabym amatorskim. Nie pomogły nawet częste zmiany kostiumów tej dwójki (Piaseckiego i towarzyszącej mu Anny Lenczewskiej), wszak pustka wychynie nawet i spod złotej marynarki.

Widać było, że Żentara był nieco zdziwiony brakiem entuzjazmu widowni (pojedyncze śmieszki), bo, z początku wyluzowany, zaczął przesadzać z gestami, minami, mizdrzeniem się do publiczności. To, co wypaliło w innych teatrach, w Tarnowie się nie udało, ponieważ protagonista się wypalił (teatralnie i aktorsko). Wniosek z tego taki, że nie wchodzi się trzy razy do tej samej rzeki. I to prawdopodobnie powód klęski trójki tarnowskich aktorów: fakt, że realizacja jest już dwukrotnie "odgrzewana". Zmiana reżysera spektaklu przy trzyosobowej obsadzie, gdzie głównym bohaterem pozostaje ten sam aktor, to nic innego jak próba przywrócenia utraconej świeżości tekstowi i wykonaniu. Po pewnym czasie żadnych dań mięsnych, ani z kaczki, ani z byka, ani z indyka nie można już podgrzewać. Trzeba po prostu przyrządzić nowe danie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji