Artykuły

Aksamitne czółenko Anny Polony

ANNA POLONY. Wybuch? Owszem, lecz nigdy wybuch spełniony bez reszty. Wściekłość na bardzo krótkiej smyczy. Frenezja zamknięta w zegarmistrzowskiej precyzji.

Zawsze, gdy mam przyjemność gęstą i strzelisty zaszczyt Annę Polony na scenie oglądać, sam z sobą się zakładam, że jeśli nie za minutę, to za dwie, góra trzy, Polony nagle kwestię w pół słowa urwie, z roli na chwilę wyjdzie i kogoś za nos wytarmosi, w czoło z liścia palnie, frazą bezkompromisową z góry na dół jak burą sukę "zjedzie", albo też wytwornym czółenkiem z aksamitu i cekinów tak zwyczajnie, po ludzku, excusez-moi - w dupę kopnie. Żeby sobie nie myślał! Po czym wróci do słowa kwestię podejmie, otuli się porzuconą rolą - i dalej wyborna będzie, jak była.

Od zawsze tak mam, od dziecka, gdy z końcem lat siedemdziesiątych pierwszy raz Polony na oczy zobaczyłem w akcji wieczorem. Była Kobietą i Ewą w wyreżyserowanych przez Konrada Swinarskiego "Dziadach" Adama Mickiewicza. Była furią. Jakby się składała tylko z igieł, które na zasadzie cudu niepojętego dają radę usiedzieć na miejscu. Ale najistotniejsze, że stało się, co później działo się rytualnie. Przegrałem zakład. Pierwszy raz widziałem oto, jak mistrzyni nie wychodzi z roli, by karcić ułomnych i pierwszy raz pojąłem, że esencja jej aktorstwa to furia okiełznana, wytresowana i potulna, pokorna nawet, grzecznie czekająca na rozkazy.

Anna Polony. Wybuch? Owszem, lecz nigdy wybuch spełniony bez reszty. Wściekłość na bardzo krótkiej smyczy. Frenezja zamknięta w zegarmistrzowskiej precyzji. Taka była w "Dziadach", taka była w "Wyzwoleniu" i "Kreaturze", taka była w reszcie dzieł mniej lub bardziej udanych, i taka też była zapewne w przedstawieniach mnie z powodu metrykalnego niedostępnych. W Szekspirach Swinarskiego, w "Miłości i gniewie", w "Żegnaj, Judaszu", bądź w "Godach życia". Słowem - zawsze demon gniewu, co swą demonicznością bawi się pysznie. Demon na oko mikry, lecz właśnie dlatego bezlitosny, którego jak gdzieś dzisiaj spotykam prywatnie - ucieczką się salwuję, a gdy na ratunek za późno, grzeczny pokłon składam i pokornie przyjmuję nieuchronny łomot słowny, po którym, nie ma co kryć, po prostu lżej się człowiekowi żyje.

Tak, z przyjemnością przyjmuję towarzyskie łomoty w foyer, bądź na ulicy - i znów idę do teatru, znów się zakładam z sobą, znów przegrywam i wiem coraz intensywniej, że ta dla nikogo innego nad Wisłą nieosiągalna wyrazistość aktorstwa Polony stąd właśnie się bierze - z furii, co w zegarmistrzowskich palcach Polony nie ma żadnych szans na tak powszechne ostatnio pospolite ruszenie scenicznych nadmiarów wszelakich, młodzieżowych zwłaszcza. I mam pewność, że inaczej już, Melpomeny chwalić nie będzie.

Inaczej nie będzie, ale też dziś, na cześć urodzin Polony przypominając sobie jej świeżą kreację w "Król umiera czyh' ceremonie" Ionesco i Cieplaka czuję, że jest jednak trochę inaczej. Uspokoiły się igły? Wściekłość osłabła? Zelżały wybuchy? Nie wiem. W opowieści Ionesco Polony gra Królową czule szykującą Króla na koniec jego życia na bliską chwilę opuszczenia monarchii, na finał przedstawienia które ciągną (Królem jest Jerzy Trela) w Starym już bite czterdzieści lat. Czy muszę cierpkośc tej ceremonii do dna zgłębiać? Uspokoiły się igły. Tak. W końcu wiedząc o teatrze wszystko, Polony wie i to, że coraz mniej w nim artystów godnych jej czółenka A co z resztą - z orłami? Racja, pani Aniu - szkoda nogi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji