Tylko walc?
Właściwie tylko piękny walc Wojciecha Borkowskiego, skomponowany do tego przedstawienia można chwalić bez zastrzeżeń. Jest to walc jak ulał z "Wujaszka Wani", na nostalgiczną nutę, z jękiem skrzypiec i natrętnie montowanym motywem przewodnim. Zwiewnym i przyciężkim. Z wpisanym w muzykę światem z pogranicza snu i jawy. Trochę nierealnym.
Niestety, niewiele z atmosfery tego walca pozostało w spektaklu Tomasza Koniny. Było to przedstawienie, o którym mawia się: "reżysera przy tym nie było". Trudno bowiem dociec przyczynę, dla której w ogóle wystawił Czechowa, co chciał przez to powiedzieć, do jakich uczuć, myśli, zjawisk nawiązać, aby wytworzyć niechby już nie wspólnotę, ale choćby wątłą nić porozumienia między sceną a widownią.
Zadanie miał ułatwione. Scena 61 Teatru Ateneum, ze względu na bliskość widowni, wytwarza szczególną aurę. Trzeba jednak chcieć z niej skorzystać. To, co wiemy o Czechowie: że pokazuje ludzi, którzy nie potrafią się spotkać, którzy się mijają, którzy gonią za mirażami, którzy marzą o czymś wielkim, a kończą na pospolitości, a ci, którzy rzekomo biorą się za bary z wielkimi zadaniami, są oszustami, okazało się jakieś mdłe, przedawnione, nieważne.
W przedstawieniu były właściwie tylko dwie role. Jan Matyjaszkiewicz z energią rozkapryszonego tyrana zagrał profesora Sieriebriakowa - był rzeczywiście irytująco uciążliwy dla otoczenia, a Piotr Fronczewski z ironią pokazał Astrowa, człowieka o wielkim talencie i poczuciu przegranego życia. Nieporozumieniem
okazała się rola Artura Barcisia, który jako Wujaszek Wania próbował zlepić tę postać z gagów kabaretowych i nieporadnego liryzmu. Stworzył postać farsową, zupełnie z innej bajki. A tego dramatu bez tytułowego bohatera nie sposób zagrać, zwłaszcza gdy pozostali wykonawcy (poza Janiną Traczykówną w roli zwariowanej
Maman) nie bardzo wiedzieli, w czym grają. Znikły podteksty, niedopowiedzenia, podwójne sensy. Finałowy monolog Soni, wypowiedziany wprost, raził czułostkowością i wyświechtanym frazesem. Takich straconych okazji było w tym spektaklu co niemiara. Aktorzy wypowiadali tekst, nawet na ogół bezbłędnie, ale nie udało im się wytworzyć nastroju, sami bodaj nie wierzyli w sukces przedstawienia.
I pomyśleć, że to w tym samym teatrze, w którym 20 lat temu, w pamiętnym
spektaklu "Mewy", dość że Aleksandra Śląska westchnęła, a już ciarki chodziły po plecach.