Artykuły

Lęk

Teatr dziś chce nade wszystko bawić. Na siłę wymusza z siebie wesołość, najbardziej pokupny, jak mu się zdaje towar. Jeśli nie bawi, to opowiada łzawe historyjki czerpiąc stylistyczny wzór z telewizyjnych seriali. Bo to się przecież na świecie ogląda. Grywa też wielką i mniejszą klasykę, rzadko już zastanawiając się, jak zbliżyć ją do wrażliwości współczesnego odbiorcy; ramotka może sobie na scenie ramotką pozostać, nikomu to nie wadzi. No i są jeszcze wycieczki w krainę uogólnień, uniwersalnych, ponadczasowych problemów, ambitne i nieczęsto zakończone sukcesem. Mówię o repertuarze przeciętnym, nie o pierwszych scenach i nie o twórczości najlepszych reżyserów, których stać już na własną poszukiwawczą ścieżkę.

Czy czegoś nie brak na tym afiszu?

Owszem, trudno na nim znaleźć miejsce, by wpisać na przykład "Czarownice z Salem", jedną z najlepszych sztuk teatralnych XX wieku, dramat, którego siłą zdaje się wciąż porażająca. Jakoś nikt nie ma ochoty tej siły na nowo sprawdzać. Na przypomnienie tego utworu zdecydował się {#re#23411} Teatr im. Bogusławskiego{/#} w Kaliszu i bynajmniej nie musiał się specjalnie starać, by wyprzedzić utytułowaną konkurencję innych scen.

W nakreślonym przez Arthura {#au#7}Millera{/#} purytańskim Salem A.D. 1692 stróżem sumienia każdego jest sąsiad. Wszyscy o sobie wszystko wiedzą: kto zbyt rzadko chodzi do kościoła, kto nie dość gorliwie praktykuje, kto źle myśli o miejscowym proboszczu. Tudzież kto z kim sypia - w Salem nie brak ziemskich grzeszków. One są tu jednak mniej ważne; wzniosła moralność mieszkańców miasta jest - jak zazwyczaj - czysto fasadowa. Ale i niekwestionowalna. Nikt nie jest poza kolektywną kontrolą, nawet proboszcz, którego da się zawsze oskarżyć o brak gorliwości. Wezwany zaś spoza miasta kapłan-kontroler, specjalista od wykrywania skrytych grzechów, łączy w sobie oratorstwo kaznodziei, instynkt śledczego, moc inkwizytora, realne prerogatywy policjanta. I wszechwładzę. Może wkroczyć w cudzy dom i odpytać farmera, dlaczego ów nie chodzi do kościoła. Silny, dorosły chłop recytuje pokornie we własnych progach nieproszonemu gościowi dziesięcioro przykazań, zacinając się na zakazie cudzołóstwa i spuszczając oczy, jak gdyby wciąż siedział w ławce szkółki niedzielnej.

W tak nakreślonym świecie, mechanizm terroru zbiorowej moralności - albo mniej górnie: mechanizm szczucia - rozpędza się właściwie niechcący. Ktoś przyłapał nastolatki na dziecinnych, pseudosatanistycznych praktykach. Zagrożone oskarżeniem o czary dziewczyny bronią się przez atak: oskarżają innych. I już są - ku własnemu zaskoczeniu - paniami życia i śmierci mieszkańców miasta. Mogą urągać najzacniejszym i nie przeciwstawi się temu nikt - sam ryzykowałby podejrzenie o niemoralność. I natychmiast wyrastają jak spod ziemi naprawiacze świata, wśród których są i wierzący w misję uczciwi - po swojemu - fanatycy, i zwykli oportuniści, i amatorzy pozałatwiania przy okazji prywatnych porachunków. Wszyscy dyszą chęcią karania, wymierzania sprawiedliwości, najlepiej ryczałtem. Rozpalają więc stosy, a zaszytym w domach, zwyczajnie grzesznym i zwyczajnie uczciwym mieszkańcom Salem pozostaje tylko modlitwa, by bijący na oślep miecz o nich przypadkiem nie zawadził.

Kaliska inscenizacja Jacka Bunscha rozpoczyna się obrazkiem pląsających w ciemnościach dziewczyn - owymi pseudoczarami. Potem wśród podobnych scen, nazwijmy je, wizyjnych, dominuje jednak obrzędowość inkwizycyjna: pochody biczowników, przemarsze zakapturzonych postaci, sąd, egzekucja - wszystko pięknie zaaranżowane plastycznie przez Jadwigę Mydlarską i podbite emocjonalnie muzyką Carla {#au#1694}Orffa{/#} z suity "Carmina Catulii", bardzo tu pogańsko brzmiącą. Reżyser najwyraźniej chce uniknąć oskarżeń o zbyt proste skojarzenia. Nie pisze na scenie antyklerykalnego eseju; podkreśla - właśnie tymi obrazami, pięknie kontrapunktującymi Millerowską retorykę - kłębowisko ukrytych namiętności, przez lata tłumionych w fasadowym porządnictwie, a teraz uwolnionych jak dżinn z butelki. I nagle okazuje się, że jakiekolwiek byłyby motywacje oskarżycieli - lojalnie na scenie pokazywane - nie ma to już znaczenia: mechanizm zbiorowej histerii kręci się sam i jest całkowicie poza kontrolą rozumu. W Teatrze im. Bogusławskiego nie ma stosów na scenie i czerwonej farby na ciele torturowanych; byłyby to efekty nie na temat. Jest czarna ekstaza inkwizytorów i bezradny lęk przyzwoitych: te bieguny wyznaczają oś spektaklu. I jest jeszcze wolne dojrzewanie do ofiary z życia w imię nie zaparcia się godności własnej; szczególnie pięknie - bo nieomal bez słów rysuje je Irena Rybicka w roli pani Proctor.

Gdy diabli wzięli tamten ustrój i mamy swoją wolność - w życie społeczne wkradł się lęk. Najróżniejsze lęki. Europa przestała być kontynentem bez wojen, otworzyły się wrzody zapalne na granicach, wychynęły nie wiadomo skąd gromady "narodowych" pałkarzy nazywanych teraz skinami, stopa życiowa poleciała w dół, praca przestała być pewna i łatwa, a na dodatek paru nawiedzonych moralizatorów poczuło się nosicielami prawdy i zaczęło ją - nie pytając uszczęśliwianych o zdanie - wcielać w życie. Bez pomocy stosów co prawda, ale gatunku lęku to nie zmienia. Na to wszystko artyści reagowali najpierw słodką gloryfikacją przemian, później próbą - najczęściej bezskuteczną - umoszczenia się w nowych warunkach, wreszcie zamilknięciem. Albo niekontrolowanym wytryskiem żółci; ostatnio Kazimierz Dejmek wystąpił w "Trybunie" z enuncjacją, z której wynikało z grubsza biorąc, że cała ta ustrojowa zmiana to woda na młyn Hupki, Czai, imperialistów i rewanżystów. Świadczy to wszystko o pełnej bezradności i nie twierdzę, że odtrutką na tę bezradność może być - na przykład - omawiane tu przedstawienie. Jest ono jednak znakiem, że teatr, przynajmniej od czasu do czasu, nie chce zamykać oczu na stresy swoich widzów, że - nie formułując żadnych recept ani tez - próbuje zauważyć drążące ludzi lęki i o nich mówić. Kiedyś była to jedna z głównych dróg utrzymywania przez sztukę sceniczną swego wysokiego prestiżu w społeczeństwie. Czy będzie to możliwe i teraz? I czy będzie miało sens?

Próby rzetelnej rozmowy pojawiają się niekiedy przy zupełnie nieoczekiwanych okazjach. Na przykład w inscenizacji jednego z najsłynniejszych światowych musicali - w "Kabarecie" Johna {#au#1610}Kandera{/#} wyreżyserowanym przez Marcela Kochańczyka w Teatrze Rozrywki w Chorzowie. Spektaklu utrzymanym na bardzo dobrym poziomie wokalnym, choreograficznym, rewiowym (co podkreślam z przyjemnością, zwłaszcza że teatr ten nie cieszył się dotąd entuzjastyczną opinią) a przy tym, co tu ważne, nieco inaczej rozkładającym akcenty, niż czynił to mistrzowski, niezapomniany film Boba Fosse'a.

Na daleki plan spadł tu wątek miłosny Amerykanki z niemieckiego kabaretu i jej amanta. Maria Meyer stworzyła sympatyczną rolę postrzelonej szansonistki, nie zdominowała jednak przedstawienia tak jak Liza Minelli filmu; jej partner wyróżniał się zaś głównie fotograficznym podobieństwem do Michaela Yorka. W kąt poszła obyczajowość, przygody panienek z wesołymi marynarzami. Zobaczyliśmy przedstawienie, którego tematem stawało się nieznaczne, stopniowe tężenie atmosfery w Berlinie trzydziestych lat. Jakieś półsłówka, zawieszone zdania, odwracany wzrok, narastająca rezerwa wobec Żyda Schulza (przesłodzony niestety mocno Stanisław Ptak), powściągana rozpacz odtrącającej po Niemki. Nieoczekiwane przeobrażenie kumpla-rówieśnika, z którym przed chwilą dało się robić interesy, w funkcjonariusza butnej organizacji. Słynny song "Jutro należy do mnie" (idylliczny śpiew chłopięcego tenorka przepoczwarzający się w marsz karnych oddziałów) nie był tu - jak w filmie - skrótem, syntezą przerażającego, ale dawnego procesu historycznego; był sygnałem czegoś, co być może rodzi się tu i dziś, niekoniecznie w Niemczech i niekoniecznie pod tamtymi hasłami. Obraz ten skutecznie gasił zabawę, wciskał widzów w fotele. A pointował go jeszcze szalony chichot Mistrza Ceremonii spoglądającego na całą tę scenę z galeryjki gdzieś pod sufitem teatru. Jacenty Jędrusik zagrał wspaniałego, ale innego niż Joel Grey konferansjera-komentatora. Perfekcyjnego w śpiewie, w tańcu, wulgarnego ile trzeba, ale przy tym stale zdystansowanego także i do własnych wygłupów. Pozbawionego zniewieściałości, skrzekliwego głosu i namiętnie czerwonych ust - mocnego i doskonale kontrolującego akcję. Zobaczyliśmy - pod gorsetem i szminką - błazna na szekspirowską skalę, chwytającego całą rzeczywistość (ze sobą włącznie) w nawias wszechogarniającej drwiny. Gospodarza świata Kabaretu, wolnego, obrazoburczego i anarchistycznego, będącego tu jedyną możliwą ucieczką przed brnącym w obłęd światem. Tym przecież Mistrz zatrzymuje w kabarecie Sally: to - a nie bilety na statek - jest droga do azylu. Antyhitlerowski musical oparty na romansie Christophera Isherwooda zabrzmiał tu przez chwilę nieoczekiwanie, jak eskapistyczny bunt przeciw źle urządzonemu światu i manifest ucieczki w żywioł sztuki - nawet tak podejrzanej, wulgarnej i kiczowatej, jak ta.

Omawiane przedstawienia nie należą do "wydarzeń" odnotowywanych na kolumnach kulturalnych ogólnopolskich dzienników. I nie wynika to tylko z rutyny zestawiania list teatralnych przebojów wyłącznie ze znanych nazwisk czy firm. Zespół kaliski gra poprawnie i rzetelnie, niemniej słabości obsadowe w małych teatrach są dziś znaczne. Spektakl chorzowski trafia w pewien istotny, jak się zdaje, punkt współczesności, ale poza tym jest przecież zbiorem rewiowych numerów - tak skonstruowany jest ten utwór. Gdyby obie inscenizacje zawędrowały na jakiś festiwal - zapewne odezwałyby się głosy krytyczne, że taki teatr można było uprawiać za starego ustroju, gdy pełnił on funkcję zastępczą, że to jest publicystyka, a nie sztuka.. I że "to ludzi dziś nie interesuje". Co prawda widziałem po obydwu przedstawieniach owacje na stojąco - ale cóż to ma za wartość dowodową?

Ważne jest co innego: to nie jest publicystyka teatralna. Tu się mówi czy przeczuwa pewne lęki społeczne, jeszcze niezdefiniowane (przecież nie chodzi u diabła literalnie o inkwizycję czy neonazizm), tu się zauważa stan ducha sporej części odbiorców sztuki, śmiem twierdzić, że wrażliwej części, której w naszym cudownie przekonstruowanym świecie robi się jakoś ciasno. Ten stan ducha często oddaje rock, coraz częściej mówi o nim film. Teatr zaś - tylko peryferyjnie. Na dalekich marginesach.

W stołecznym Ateneum wystawiono "{#re#7985}Śmierć komiwojażera{/#}" tegoż Arthura Millera, kolejną po "Czarownicach" sztukę, jakby stworzoną na te czasy. Starego komiwojażera młode kierownictwo wyrzuca na bruk, diabli biorą cały jego świat wartości, całą życiową pozycję i kodeks postępowania tyle jest wart, co polisa na życie, którą żonie wypłacą po jego śmierci. Biedny Willy Loman wmawiał sobie piękne zasady, budował zamki na lodzie, puszył się i samozachwycał, a na starość dostał kopa niezwykle okrutnego, ale i jakoś sprowokowanego. Sztuka Millera składa się z mnóstwa komunałów, służących Willemu do ukrywania tej pustki w sobie, którą przecież dostrzega, choć sam przed sobą nie chce się do niej przyznać. Otóż aktorzy w Ateneum biorą te komunały wprost. Jerzy Kamas wszystkie maksymy Willego sunie z proscenium smutnym głosem wprost do widzów, Halina Łabonarska bije - w roli jego żony - rekordy przesłodzenia. A reżyser Feliks Falk mówi potem w wywiadzie, że ludzie na widowni płaczą. Prawidłowo, skoro podano im melodramat o parze skrzywdzonych przez życie starszych państwa, a nie nieprzyjemne pytania, o sensy życiowych wyborów.

Można i tak. Ale chyba jednak czegoś szkoda.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji