Artykuły

"Ferdydurke" w Telewizji

Gdyby mnie ktoś pół roku temu spytał, czy może się powieść próba zaadaptowania prozy Gombrowicza dla potrzeb teatru telewizyjnego, odpowiedziałbym bez namysłu, że nie może. Po pierwsze dlatego, że każda proza na adaptacji traci; w wypadku Gombrowicza ryzyko strat wydaje się szczególne ze względu na kształt narracji. Obawę tę potwierdzały, jak dotąd, doświadczenia sceniczne, adaptacje "Trans-Atlantyku", "Pornografii", "Ferdydurke" ani razu jeszcze nie dały choćby namiastki tej gry, którą Gombrowicz prowadził z językiem i w języku.

Po drugie, telewizja, która spełnia nie zachęcającą rolę nowoczesnej biblii pauperum, niesie ze sobą inne niebezpieczeństwo: chodzi już nie tylko o dosyć oczywistą (niemożność ekwiwalentyzacji prozy (w określeniu "mały ekran" kryje się nuta ironiczna, lecz także o nieuchronne spłaszczenie problemów; spłaszczenie, które bierze się choćby z typu odbioru widowisk telewizyjnych. Z wymienionych powodów bilans zysków i strat wynikających z prezentowania w telewizji arcydzieł literatury jest, w sensie kulturotwórczym, dyskusyjny, choć wątpię, czy dyskusja na ten temat możliwa by była do podjęcia.

Po obejrzeniu "Ferdydurke" w reżyserii Macieja Wojtyszki przyznaję, że skłonny jestem moje myślenie zweryfikować, do pewnego stopnia. Jedno, co nie ulega wątpliwości, to że adaptacja i przedstawienie nie pozostawiły uczucia zawodu. Przeciwnie: Wojtyszce udało się przełożyć powieść Gombrowicza na język telewizyjny w taki sposób, który ocalił podstawowe minimum czytelności opowiadanej fabuły, formy opowiadania i zawartości intelektualnej. Inaczej mówiąc, Wojtyszko znalazł w miarę stosowny ekwiwalent wizualny, który pozwolił prozę Gombrowicza pokazać. I to jest może nawet ważniejsze niż adaptacyjna sumienność czy pietyzm wobec tekstu, skądinąd pozostające bez zarzutu; jedyne ważniejsze fragmenty pominięte przez adaptatorów to przedmowy do Filidora i Filiberta. Trudno tu w szczegółach omawiać owe zabiegi "translatorskie", choć o paru, dla przykładu, warto wspomnieć: to, co u Gombrowicza jest deformacją języka, Wojtyszko próbował unaocznić przez nieznaczną deformację obrazu. Odnosiło się wrażenie, że ekran ma coś z krzywego lustra, ale krzywizna była ledwo dostrzegalna, bez przerysowań. Inny przykład ekwiwalentyzacji to operowanie zbliżeniem tam, gdzie w powieści narrator komentuje stany wewnętrzne lub narastające napięcia interpersonalne. Zastąpienie komentarza twarzą aktora lub komplementarne prowadzenie jakby dwóch tematów: słowa i twarzy dawało doskonały efekt w (postaci Narratora-Józia (Jan Peszek).

Na podobnej zasadzie poprowadził Wojtyszko istotną, a niezwykle trudną scenę pojedynku na miny. Tu trzeba, było od początku do końca wy myśleć taki rodzaj działań mimicznych, który by znaczył dokładnie to, o co chodziło Gombrowiczowi; przedsięwzięcie powiodło się zdumiewająco dobrze (Jerzy Radziwiłowicz, Jan Frycz). Zasmarkany, poczerwieniały z wysiłku Miętus Radziwiłowicza, z twarzą wykrzywiającą się jakby była z gumy, z palcem umoczonym w spluwaczce, ociekającym ciągnącą się, obrzydliwą śliną stał naprzeciw Syfona - Frycza, niewinnego pacholęcia w romantycznej koszuli, z twarzą czystą i promienną jak z plakatu przedstawiającego ideał polskiego młodzieńca. Ta doskonała scena, naturalistyczno-groteskowa, była arcydziełem przekładu literatury na obraz.

Chwaląc telewizyjny spektakl "Ferdydurke", chwaląc za adaptację, reżyserię, aktorstwo (prócz wymienionych, jeszcze Pimko Jerzego Bińczyckiego, Młodziakowa Izabeli Olszewskiej, Ciotka Anny Polony, Bladaczka Andrzeja Kozaka - żeby poprzestać na najlepszych), chwaląc zatem to wszystko, jedno trzeba jeszcze rozważyć: pytanie o dzisiejszą ważność Gombrowiczowskich diagnoz. Wydaje się ona bezsporna. Niezależnie od mód intelektualnych, "Ferdydurke", która, mówiąc nawiasem, zawiera in nuce wszystkie późniejsze dzieła Gombrowicza i to było, chyba świadomie, uwidocznione przez Wojtyszkę, "Ferdydurke" zatem przez problematykę uwięzienia w Formie zdaje się utworem o przenikliwości stale prowokującej, a dziś może wyjątkowo ważnej i płodnej. Wojtyszko zrobił wszystko, żeby intelektualny wymiar powieści ocalić i, by tak rzec, przeprowadzić przez granicę szklanego ekranu. Jaki tego rezultat w odbiorze, niełatwo osądzić. O ile wiem, tak zwana oglądalność tego przedstawienia była znikoma, co dziwi, jeśli się zważy stopień, w jakim myślenie Gombrowicza nas zdominowało, nawet tych, którzy nie do końca zdają sobie z tego sprawę. Nadarzyła się okazja, żeby tę wielką fascynację i ten wielki mit sprawdzić naocznie i posmakować. Skoro mało kto z tej okazji skorzystał, to co by to miało znaczyć?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji