Artykuły

Obchodzenie wieszcza

Zanim trafiłem do Opola, odwiedziłem teatr w Jeleniej Górze, gdzie tuż przed opolskim festiwalem odbyła siępremiera "Dziadów" - już trzecia w tym sezonie. Spektakl, który wyreżyserował Grzegorz Mrówczyński, można by zaliczyć do akademii z okazji 200. rocznicy urodzin wieszcza, zwłaszcza że pojawia się w nim sam Mickiewicz, którego gra sam reżyser. Byłoby to jeszcze jedno przedstawienie do oglądania o jedenastej rano, między wf. a religią, gdyby nie inwencja inscenizatora. który doszedł do wniosku, że Konrad jest po prostu Panem Bogiem, przebranym dla niepoznaki w białą koszulę i czarne spodnie. W związku z tym odkryciem w finale przedstawienia Konrad, zamiast udać się na zsyłkę, udaje się na szczyt schodów, gdzie rozkłada ręce. Na ten widok wszyscy klękają: diabły i anioły, chłopi białoruscy i dworacy pana Senatora, a z głośników rozlega się na cały regulator hymn "Veni Creator" z VIII Symfonii Mahlera.

Trzy razy "Dziady"

To słabe przedstawienie z zaskakująco dobrą główną rolą sprowadzonego z Poznania Mariusza Sabiniewicza łączy w sobie wszystkie paradoksy rocznicowych imprez. Z jednej strony publiczność pierwszy raz od lat słyszy we własnym teatrze prawie cały tekst najważniejszego polskiego dramatu, z drugiej - walczy ze snem podczas czterogodzinnego spektaklu i dowiaduje się różnych zdumiewających rzeczy na temat pochodzenia głównego bohatera. W związku z tym powstaje pytanie: czy te księgi aby na pewno muszą zbłądzić pod strzechy?

Spektakl Mrówczyńskiego na opolski przegląd nie zdążył, zdążyły za to "Dziady" z sąsiedniej Zielonej Góry. Adam Orzechowski zastrzegł w Opolu, że przygotowując swój spektakl, nie myślał o rocznicy. Istotnie, widowisko nie ma w sobie nic z akademii, jednak jest równie nieudane jak akademia z Jeleniej Góry. "Dziady" przedstawiane jako sen Konrada w celi zmieniają się w chaotyczny ciąg obrazów i nakładających się dialogów, który wywołuje raczej skojarzenia z Witkacym i jego "mózgiem wariata na scenie". Na dodatek w roli Gustawa obsadzono człowieka z wadą wymowy, w związku z czym pierwsze części dramatu są absolutną zagadką. Jednocześnie ten sam reżyser potrafi zainscenizować scenę egzorcyzmów tak, jak, nikt przed nim: Konrad unoszony jest na stole przez bandę diabłów, którzy niczym wielogłowa bestia odpowiadają chórem na egzorcyzmy księdza. To skandal, że reżyser tej genialnej sceny nie umie sobie poradzić z resztą dramatu.

Jedynym reżyserem, który miał powód do wystawienia "Dziadów", był Adam Sroka, zdobywca Grand Prix festiwalu. Dla Sroki "Dziady" są dalszym ciągiem "Wilka stepowego" Hessego, "Zestawu do śmierci" Sontag i "Ptaśka" Whartona, czyli powieści o odmieńcach i outsiderach, które adaptował przedtem na scenę. W dramacie Mickiewicza interesuje go dojrzewanie bohatera, który tutaj wygląda, jakby urwał się z któregoś z ostatnich młodzieżowych filmów: "Wilków" albo "Farby". W pomarańczowych spodniach z ciuchów, z nożem w kieszeni, stoi naprzeciw księdza, który go kiedyś kształcił, a dzisiaj jest mu obcy. Ta spowiedź człowieka, który nie znajduje sobie miejsca ani w Kościele, ani poza nim, brzmi jak spowiedź całego pokolenia, które w latach 90. oglądało kompromitację wartości i autorytetów i dzisiaj szuka ich na własną rękę. Z dobrą rolą Sławomira Federowicza, z symboliczną scenografią Izy Toroniewicz, która nad sceną zawiesiła wielkie, zardzewiałe koła zębate jako symbol mechanizmu świata, który się zaciął, spektakl "Dziady albo Młodzi Czarodzieje" wyróżniał się spośród całego repertuaru tegorocznych konfrontacji.

Mimo tego sukcesu przyszłość dzieł Adama Mickiewicza w poświęconym mu roku nie przedstawia się najciekawiej. Myślę, że do rzadkości będą należały takie inscenizacje, jak zrobione z dowcipem "Ballady i romanse" Piotra Szczerskiego z Teatru im. Żeromskiego w Kielcach, rodzaj kabaretu ze śpiewami i recytacją, opartego na ironii, z jaką aktorzy wcielają się w postaci topielic, młodzieńców, pustelników i zdradzonych mężów z nowogródzkich stron. W tej kategorii dominuje raczej przaśny humor, jaki prezentował niedawno we Wrocławiu Piotr Cieślak w swoim muzycznym widowisku "Mickiewicz śmieszy, tumani, przestrasza", gdzie tematem żartów byli łysi, kobiety ze wsi oraz pedały.

Pospolite ruszenie

To żałosne, że teatr nasz nie potrafi inaczej działać niż na zasadzie pospolitego ruszenia. Na tym tle dość niespodziewanie błysnęła Iwona Kempa, która nie bała się wyciągnąć z lamusa "Karykatur" Kisielewskiego, tej sto lat liczącej satyry na modernistów. Jest jasne, że losy wchodzących w życie artystów są bliskie młodej absolwentce krakowskiej reżyserii, która zdążyła już wystawić dalszy ciąg "Karykatur" - adaptację "Wspólnego pokoju" Uniłowskiego. W nowocześnie zrealizowanym przedstawieniu z toruńskiego Teatru im. Horzycy bardziej chodzi o pokazanie moralnych kompromisów, w które wchodzą bohaterowie Kisielewskiego niż o wskrzeszenie niezapomnianego nastroju krakowskiej bohemy. Niestety, sentymenty kończą się, gdy nie ma kasy - tutaj reżyserka jest absolutnie dzieckiem swojej epoki.

Co do Fredry, na dobre wywietrzał z niego romantyzm i patriotyzm, w który go pakowano w poprzedniej epoce. Dzisiaj, jak mówi reżyser "Pana Jowialskiego" z Teatru Ludowego w Nowej Hucie Krzysztof Orzechowski, Fredro nie musi służyć jako parawan dla treści patriotycznych i można się oddać czystej zabawie. W ten sposób jednak Fredro zostaje przeniesiony w okolice zarezerwowane dotychczas dla fars. W "Panu Jowialskim" wystarczyło, aby Anna Seniuk tylko zagadała grubym głosem, a publiczność już pękała ze śmiechu. W sumie jest to teatr realizowany środkami sprzed stu lat i coraz bardziej przypomina filmy z cyklu "W starym kinie".

Na festiwal z przyczyn technicznych nie przeniesiono "Nocy listopadowej" z Teatru Narodowego, była za to inna sztuka Wyspiańskiego, "Klątwa" w reż. Andrzeja Wajdy ze Starego Teatru. Porażka tej inscenizacji, już druga w ostatnich latach, daje do myślenia, czy historia księdza, który złamał celibat, może być dzisiaj odczytywrna w kategoriach tragedii, jak ją zapisał Wyspiański. Realizatorzy zrobili wszystko, by tragedię zbudować na scenie: Krystyna Zachwatowicz nadała plebanii antyczne kształty, Zygmunt Konieczny w muzyce oddał rytm greckiego chóru, Wajda zadbał, aby po scenie nie poruszali się żywi ludzie, ale symbole: symbol miłości matczynej, symbol grzechu i symbol zwątpienia. Tymczasem publiczność na każdą wzmiankę, że ksiądz śpi z gospodynią, reagowała dyskretnym śmieszkiem zupełnie nie z tej parafii. Nie przypadkiem chyba do łóżek kapłanów zagląda dzisiaj głównie czasopismo "Nie". Tak czy inaczej bez żywych, cierpiących ludzi zamiast pomników nie poruszy nas żadna historia, a w szczególności historia księdza spod Tarnowa.

Co po martyrologii

Z chwilą, gdy teatr pozbył się wątków narodowych i historycznych z klasyki, dystans między polskim repertuarem a pozostałą literaturą teatralną zmniejszył się. Widać to w Opolu: Sroka Mickiewicza wystawia podobnie jak Whartona, Krzysztof Orzechowski nie miałby problemów z komediami Cooneya, a Iwona Kempa podobne tematy co u Kisielewskiego czy Uniłowskiego znajdzie w "Czarodziejskiej górze". Jest to z jednej strony przyjemne odkrycie: nareszcie ktoś za granicą pojmie tę naszą pełną łez i cierpienia twórczość. Z drugiej strony, zupełne oderwanie od historii prowadzi do takich paradoksów jak scena więzienna w "Dziadach" Sroki, w której nie wiadomo, za co ci filomaci właściwie siedzą. Nie roniłbym łez nad wycinaniem martyrologii romantycznej, bo się dawno przejadła. Ale warto chyba zachować choć cząstkę tej pamięci, którą się żywiły poprzednie pokolenia. Inaczej obchodzenie Mickiewicza nie będzie obchodzić nikogo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji