Sprawa Dantona: czyja sprawa i jaka?
Chciałoby się napisać, że zdumiewa, w jakim plusku ogólników utonęły obie tegoroczne inscenizacje "Sprawy Dantona". Ale nie zdumiewa: czyjakolwiek jest to sprawa, recenzentów na ogół nie dotyczy. Przyzwyczaili nas, że sprawą recenzentów jest teatr. Rzemiosło teatru, sztuka teatru... Wszelako dramat Przybyszewskiej zasługuje jeszcze na pytanie o sens teatru.
1.
Dramat historyczny, taki, jakim go uprawia Przybyszewska, odwraca kolejność widzenia. Z rewolucji, która jest najpierw bezpośrednim doświadczeniem ludzi, żyjących we Francji w ściśle oznaczonym datami dziesięcioleciu, pomiędzy Królestwem Absolutnym i Pierwszym Konsulatem, czyni sprawę rewolucji. Problematyzuje - to znaczy z potoku zdarzeń i faktów bezpośredniego doświadczenia wydobywa prawidłowości i przypadki. Problematyzuje - to znaczy również, że skrywa ludzi, natomiast eksponuje słowa. Teatr musi dokonać kolejnej manipulacji: dodać ludzi do słów. Ale czytelnik zechce zważyć, że opisywana tu struktura nie polega wcale na banalnym "ożywianiu" przez teatr papieru, na którym ponoć dramaturg zamknął pierwotne, barwne życie. Nie o to więc chodzi, by teatr z naiwnie naturalistyczną wiarą w swoje możliwości wskrzeszał dla swych widzów historię; tym mniej, by ich w tę wskrzeszoną fikcję wciągał jako współuczestników. Strukturę, o której mowa, można by raczej opisać następująco.
W pierwotnym dzianiu się historycznym rewolucji ludzie stają się wraz z wydarzeniami. Jeszcze nie można ich prawomocnie osądzać i nawet sami o sobie nie są zdolni sądzić niemylnie. Nie dlatego, że zawsze coś jeszcze może się im przydarzyć; zbyt tania byłaby w tej interpretacji mądrość Solona. Dlatego, że w toku rewolucji ludzie nigdy nie są gotowi, nawet w chwili śmierci. Całkiem więc inaczej niż w tzw. spokojnych czasach, kiedy można na ogół wyrokować o człowieku, ledwie dojrzeje. W tej bezustannej niegotowości, w ciągłym rewidowaniu samych siebie, nie tylko poglądów i sensu czynów lecz również sensu intencji, tkwi znaczenie rewolucyjności czasów dla życia jednostek. To dlatego bohaterowie rewolucji są zawsze młodzi i w tym rozumieniu niedojrzali, nawet jeśli mają metryki starców.
Otóż dramat, który, jak powiedzieliśmy, skrywa ludzi za słowami, skrywa ich nadto jako już gotowych i osądzonych. Zwłaszcza gdy jest dramatem decydującej chwili, który wbrew prawdzie historycznej skupia rozstrzygnięcie w jednym spotkaniu, jednej rozmowie, jednym czynie, i który zatem nie ma już dość czasu, by pozwolić na stawanie się swych bohaterów. Konfrontuje ich z rozstrzygającą chwilą, sugeruje milcząco, iż są tacy właśnie - i osądza. (Warto zresztą pamiętać, że Przybyszewska napisała o Rewolucji Francuskiej trzy dramaty i że w "Dziewięćdziesiątym Trzecim" starała się poniekąd wyrównać szale: Josse z tej sztuki jest prototypem przywódcy rofoespierre'owskiego pokroju, ukazanym w stanie niegotowości, w dojrzewaniu, co zresztą możliwe jest jedynie dzięki temu, że nie Josse jest w sztuce protagonistą.)
Teatr nie może, wbrew dramatowi, dorobić bohaterom biografii. Ale teatr może, nawet musi, przywrócić im ową niegotowość - tym razem w poglądowej formie niepełnego przylegania do sytuacji, do ich własnych słów i działań. W porównaniu z dramatem teatr nie daje więc swym widzom dodatkowej wiedzy - ale otwiera ich wyobraźnię. Teatr nie odwołuje też dramatycznego osądu - ale ukazuje możliwość innej instancji i innego kodeksu.
Obie analizowane tu inscenizacje rozchodzą się po raz pierwszy w sposobie, w jaki dodają ludzi do słów dramatu. W recenzjach zwracano uwagę głównie na odmienności w opracowaniu tekstu. Krasowski skrupulatnie eliminuje wszystkie niemal sceny prywatne, nawet w porównaniu ze swoją inscenizacją wrocławską z roku 1967, także już pod tym względem wyczyszczoną. Wajda równie skrupulatnie stara się te sceny zachować. Ale wbrew pozorom ta odmienność niewiele sama w sobie znaczy. Jest ona tylko funkcją, wcale niekonieczną, głębszej różnicy w wyborze owego sposobu dodawania. U Krasowskiego ludzie ze "Sprawy Dantona", są to postawy; u Wajdy zaś - charaktery. Krakowski Danton używa rewolucji i wyżywa się w rewolucji; warszawski jest chciwcem i demagogiem. Krakowski Robespierre entuzjazmuje się rewolucją, warszawski jest monomaniakiem, którego monomanią stała się rewolucja. Nawet gdy do swej kobiety mówi "lwico", mówi to z trybuny, jakby niepomny, że tamta epoka miała swoje bestiarium pieszczot i że zwrot "lwico" był równie erotyczny jak pięć lat przedtem "moja królowo", a dwadzieścia lat potem "mój aniele".
Lecz ważniejsze bodaj, niż w osobach protagonistów, są skutki omawianej odmienności w ich otoczeniu. U Krasowskiego obie grupy - dantonistów i jakobinów z Komitetów - wiąże wspólny stosunek do sprawy, choć każdy wnosi do tej wspólnoty inne walory i mankamenty. Są to grupy polityków, którzy swoją sprawę wybrali. Jednolitość grupie nadaje jedność celów: aktorzy Krasowskiego grają ludzi, których łączy sprawa raczej niż siatka wzajemnych sympatii i antypatii. Toteż kiedy Saint-Just mruczy ostrzegawczo "uważaj, Maxime, takie myśli to zdrada" - krakowski widz nie wątpi, że w odpowiedniej sytuacji przyjaciel przyjaciela wysłałby pod gilotynę.
U Wajdy widzimy ludzi dopasowanych wzajemnie i uzupełniających się z charakteru grupy, aby nie powiedzieć gangi, które "robią w rewolucji". Jednolitość grupy wynika z solidarności partnerów w grze, do której zasadziła ich historia. Ponieważ charaktery jakobinów są lepszej próby, ich solidarność jest silniejsza, dopełniona przyjaźnią; solidarność dantonistów rozlatuje się pod ciosem. Warszawski widz nie uwierzy, że Saint-Just mógłby skrzywdzić Robespierre'a; i nie ma też żadnej wątpliwości, że dantoniści muszą przegrać, ponieważ egoistyczna zdradliwość jest w tym gangu cechą charakterów.
Tak dodając ludzi do dramatu, oba teatry osiągają postulowany uprzednio efekt niepełnego przylegania. Ale w obu wypadkach znaczy on co innego. U Krasowskiego jest to prawda o tym, że sensu polityki nie wyczerpuje żadna siła zaangażowania; u Wajdy - o tym, że o wyniku politycznym nie przesądza jednoznacznie żadna strategia. Ale to znaczy, u pierwszego, że polityka przerasta nawet zaangażowanych, zaś u drugiego, że nie dorastają do niej nawet spryciarze i monomaniacy. Akcenty padają więc inaczej: na siłę rewolucji, lub na słabość rewolucjonistów. W logice niby to samo, ale nie w teatrze.
Każdy z reżyserów płaci pewną cenę za swój wybór; jest to w istocie oczywistość, gdyż niepełne przyleganie postaci oznacza zawsze groźbę niezborności. Krasowski płaci odbarwieniem, a więc rezygnacją nie tylko z charakterystyczności aktorskiej, lecz u wielu postaci rezygnacją nawet z sugerowania drugiego dna, jakiejś prywatności, zastrzeżenia, oporu wobec roli, co wszystko mogłoby natychmiast przekształcić niepełną zgodność w niezborność. W spektaklu Wajdy ceną jest taka właśnie niezborność: myśli o rewolucji zdają się gotowe wisieć w powietrzu, zaś postaci trafiają na nie przypadkiem, niezależnie od swych charakterystyk. Jedynie Pszoniak w roli Robespierre'a umie trafienia uzasadnić: z koncentracją, dostępną wyłącznie ludziom jednej jedynej pasji, ten drobny, chudy Robespierre nieprzerwanie wdrapuje się po własnym wysiłku jak po linie ku niebu rewolucyjnych prawd. Efekt, który tutaj zapewnia technika i intensywność aktorstwa bardzo wielkiej klasy, osiągają w Krakowie bez większego trudu nawet aktorzy mniej wybitni, niejako z podskoku, niesieni entuzjazmem zaangażowania.
2.
Wiadomo, że Przybyszewska pisała swój dramat nie bez polemicznych intencji wobec historiografii, oczerniającej Robespierre'a i wybielającej Dantona. Może czasem zbyt dobrze to wiadomo; ktoś z ostatnio piszących o "Sprawie Dantona" uznał te intencje za tak głębokie, że dorobił im psychoanalityczne tło - Danton z dramatu ma być portretem znienawidzonego lecz fascynującego ojca Przybyszewskiej, zaś Robespierre - figurą skrzywdzonej i poniżonej matki... Ta olśniewająca interpretacja, której jedynym mankamentem jest całkowita, mimo trywialności pomysłu, niesprawdzalność, bagatelizuje niestety najzupełniej sprawdzalny fakt, że historiografia dostępna Przybyszewskiej istotnie oczerniała Robespierre`a, zaś wybielała Dantona, ponieważ interpretowała całą drugą fazę rewolucji, od 1783 roku, jako woluntarystyczne nadużycie. Przedtem rewolucja była prawidłowa, ponieważ realizowała właściwy zespół postulatów moralnych i moralnoprawnych, potem stała się niemoralną aberacją i rozpasaniem. Przybyszewska nie tyle więc broni Robespierre'a i pogrąża Dantona, ile rewindykuje całościowe i koherentne widzenie procesu historycznego, nie dopuszczając do podmienienia kryteriów oceny wedle interesownego widzimisię późniejszych komentatorów. Inaczej mówiąc, celem pisarki nie było kreowanie nowego ulubieńca literatury, lecz przywrócenie równowagi. Ten zaś cel jest zawsze zrelatywizowany do stanu świadomości odbiorcy.
Po raz drugi rozchodzą się omawiane tu inscenizacje przy ocenie skłonności widza, aczkolwiek obie przyjmują za zasadę grę przeciw tym domniemanym skłonnościom, zatem - grę krytyczną. Wajda zdaje się mniemać, że tym, co widzowi tamuje dostęp do zrozumienia sensu rewolucji, są przede wszystkim nastawienie konsumpcyjne i brak ideałów. Krasowski byłby raczej skłonny wskazać na brak zrozumienia dla polityki jako doniosłej sfery życia, na nawyk skrzętnego rozdzielania sfery prywatnej i publicznej, i wyposażania pierwszej we wszelkie uroki autentyzmu, gdy druga uchodzi tylko za domenę karier. W porównaniu z inscenizacją wrocławską, w której rewindykował politykę, kreując wzorce polityków dużego wymiaru, w Krakowie Krasowski broni godności polityki wprost, jako sfery decyzji powszechnie ważnych, w której realizują się ludzie może nie wielcy, ale prawdziwi.
Łatwo zauważyć, że nie są to stanowiska wykluczające się wzajemnie. Prowadzą jednak do odmiennych rozwiązań teatralnych, gdyż w dążeniu do pozyskania widza lub przynajmniej do zachwiania przypisywanymi temu widzowi nawykami każdy z inscenizatorów na coś innego nalega. Wajda broni ideałów, Krasowski - działań politycznych. Ale żaden, wbrew recenzjom, nie robi tego po to, by bronić lub pogrążać któregoś z protagonistów sztuki. Trudno przecież nie zauważyć, jak obsadzone są te role. Wajda, który ponoć chce pogrążyć Dantona, wybiera do tej roli ulubieńca publiczności, Pawlika, wcielenie poczciwości. Krasowski, który chce podobno polepszyć szansę Dantona, przeciwstawia mu jako Robespierre'a Kryszaka, ujmującego młodego chłopca.
Widz, zdaje się myśleć Wajda, ceni sobie tzw. samo życie, ludzi normalnych i normalnie używających uroków bytowania; zatem dajmy im tego poczciwca Pawlika i zmuśmy do pogardy. Polityka wydaje się widzowi sferą nieautentycznych rozgrywek, w których jakości ludzkie niewiele znaczą; pokażmy im, rozumuje Krasowski, że Danton-polityk właśnie na tych jakościach przeliczy się i przegra. Scena rozmowy obu przywódców ukazuje te intencje wyraźnie i czysto w obu inscenizacjach.
Gra przeciw domniemanym nawykom widowni jest zawsze kosztowna; tym kosztowniejsza, im domniemanie słuszniejsze. Toteż choć w rozumowaniach recenzenckich są luki, wrażenia wydają się słuszne.
Tutaj dygresja.
Pilny czytelnik wielu recenzji wyrazi zapewne wątpliwość, czy aby nie komplikuję mu zbytnio obrazu, gdy tak problematyzuję odmienność obu inscenizacji. Czy wszystko to nie jest znacznie prostsze i nie wynika najzwyczajniej z odmienności talentów, temperamentów i umiejętności aktorskich? Czy zatem krytyk nie postępuje wobec teatru tak właśnie, jak jego zdaniem czyni dramat wobec rzeczywistości historycznej: nie skrywa ludzi?
Wątpliwość usprawiedliwiona i zarzut - jeśli to zarzut - trafny. "Naprawdę" w teatrze są aktorzy lepsi i gorsi, z tzw. warunkami i bez warunków. "Naprawdę" inscenizator nie myśli problemami, lecz dostosowuje wizję do możliwości. "Naprawdę" o wizji tej decyduje osobowość twórcza, nie zaś tylko cel intelektualny, a zatem również bodźce i wrażenia najmniej spodziewane, nie zaś jedynie dialektyka problemów. Toteż "naprawdę" rację mają recenzenci, gdy tłumaczą obie inscenizacje przede wszystkim osobowościami aktorów i reżyserów. Tyle tylko, że naprawdę i bez cudzysłowu z osobowości i wizji z procesu twórczego nie znamy niczego i niczego nie możemy skonstatować poza pewną elementarną sumą umiejętności i warunków technicznych; resztę wyjaśnień dorabiamy najzupełniej dowolnie. Toteż rzekomo obiektywnie opisujące aktorów recenzje są w przeważającej mierze płodem fantazji niesprawdzalnej; krytyk, który problematyzuje, odtwarzając w miarę swych możliwości siatkę znaczeń, poddaje się przynajmniej kontroli. Tyle zatem pro domo sua.
Z łatwością można na przykład skonstatować, że żaden z obecnych Dantonów nie dysponuje warunkami Igara, który był Dantonem we Wrocławiu. Już wcale nie tak pewne jest, czy żaden nie umiałby też, odpowiednio pokierowany, stworzyć równie przekonywającej postaci tego samego typu, przezwyciężywszy niedostatki warunków. Natomiast pewne jest, że ani się o to nie starali, ani też żaden z reżyserów już tego od nich nie wymagał. Danton Igara był najbliższy nietzscheańskiego (i ekspresjonistycznego) pierwiastka w dramacie Przybyszewskiej, bo Krasowski we Wrocławiu ratował polityczność w oczach widowni przede wszystkim wymiarem postaci - dojrzałością Robespierre'a, siłą namiętności Dantona; nawet słuszność tego, co Danton mówił, trafiała do widza nie jako czysta racja, lecz jako dowód przenikliwości i instynktownej mądrości tego przywódcy, który rewolucję znał niejako przez skórę, jako swój żywioł.
U Pawlika w spektaklu Wajdy nie ma nawet cienia takiej intencji: wobec rewolucji nie ma wielkich, lecz kto jest całkiem zwykły i mały, ten będzie w rewolucji małym łajdakiem. I Pawlik gra konsekwentnie małego łajdaka, dokładniej mówiąc - łajdaka u schyłku, któremu wszystko wymyka się z rąk i któremu rewolucja wykazuje właśnie, że jest zbyt wielką grą nawet dla cwaniaków. Toteż racje, które wiążą się z postacią Dantona, trafiają do widza opatrzone cudzysłowem przegrywającego cwaniactwa. Śmieszek widzów wzbudza zarówno obietnica "ja cię zrobię cesarzem", choć jest w niej przecież groźna zapowiedź końca rewolucji, jak gorzka replika na zarzut korupcji, że przecież korupcja jest samym jądrem człowieczej natury.
Nowak u Krasowskiego jest także odmienny od pierwowzoru wrocławskiego. Nie tylko nie ma w sobie wielkości, lecz w ogóle zniechęca widza do pytań o wymiar postaci. Nowak gra natomiast Dantona, który jest autentycznie sobą również w polityce i właśnie w polityce: jeśli coś nam odpowiada lub nie odpowiada w tej postaci, to wyłącznie poprzez jej polityczne działania i racje.
Tak jak kosztem warszawskiego Dantona jest relatywizacja jego racji do nikłego wymiaru postaci, tak kosztem krakowskiego jest szarość i zwykłość. Cena zapłacona w Krakowie wydaje mi się do przyjęcia; warszawska jest zbyt wygórowana. A można ją było obniżyć, gdyby nie uprzednio wprowadzona zasada charakterystyczności, gdyby zatem Pawlik grał tylko to, co gra Nowak, zwykłość; zaś łajdactwo gdyby dorabiali mu partnerzy, logika grupy. Tymczasem partnerzy - Zaczyk jako Delacroix, Pieczka jako Westermann, Żółkowska jako Luiza, ogrywają właśnie małość Dantona i robią go aż tak małym, aż tak nieprawdopodobnym w roli przywódcy, że Pawlik musi się wyróżnić przynajmniej rozmiarami łajdactwa. W scenie z Kamilem Des-moulins, którą Igar rozgrywał jako okrutną zabawę wielkiego kocura z małą myszą i którą Nowak gra w rozdarciu pomiędzy autentyczną chęcią ratowania tego chłopca i równie autentyczną nienawiścią do Robespierre'a i jego polityki - Pawlik jest od początku do końca tylko złośliwą gnidą.
Za koncepcję widowni płacą zatem obaj Dantonowie. Za to Robespierre'owie zyskują. Ani Kryszak ani Pszoniak nie mają tak karkołomnego zadania jak niegdyś we Wrocławiu Przegrodzki, który namiętnej żywiołowości Igara mógł przeciwstawić tylko wyniosły chłód, a jednak musiał zarazem przekonać widza, że nie jest jedynie sceptykiem, i podać swoje racje i wątpliwości co najmniej równie jak Danton przekonywająco. Przegrodzki rozwiązał z powodzeniem swoje zadanie dzięki wyakcentowaniu wykwintu manier w bardzo wielkopańskim stylu (i w zupełnej niezgodzie z rzeczywistym Ro-bespierrem, prowincjonalnym adwokaciną) oraz choroby, przeczucia śmierci i konieczności pośpiechu (to zaś dla odmiany w zgodzie z historią). Pierwsze uzasadniało chłód, drugie - intensywność.
Kryszak i Pszoniak mają przeciwko sobie Dantonów łatwiejszych i zadania, które rozwiązują, dotyczą głównie statycznego rysunku własnych postaci, nie zaś ich dynamiki scenicznej na tle otoczenia i w starciu z kontrpartnerem. Na przykład w rozmowie z Dantonem obu im wystarcza bierność obserwatorów, która by rolę Przegrodzkiego wobec Igara zupełnie załamała.
Obaj aktorzy z zadania swego wywiązują się dobrze, z tym przecież, te Pszoniak, jak już zauważono, robi znacznie więcej: musimy uwierzyć w siłę i wielkość tej postaci, choć i ona będzie dla rewolucji zbyt mała. Pszoniak gra człowieka, który niesłychaną koncentracją intelektu i emocji walczy z czymś, co go przerasta - i zawsze jest o krok od załamania. Czasem próbuje oszukiwać. Po wielkiej scenie w Komitecie - "będziecie zabijać, zabijać, zabijać" - po tym zwycięstwie moralnym i ideowym nad towarzyszami, odwrócony w fotelu, odprężony na pozór, rzuca zdawkowo, że w tej sytuacji "nie warto już nawet wspominać" w Konwencji o żądaniu oskarżonych dantonistów, by w trybunale stawili się świadkowie. Jest to moment przerażający, gdyż to wtedy właśnie nad Robespierrem pochyla się wielki cień, a przywódca odwraca wzrok. Bowiem nie tylko będziecie zabijać, lecz będziecie odtąd zabijać gwałcąc za każdym razem własne prawo, będziecie więc dorabiać prawo do zabijania, wielka gra rewolucji przemieni się w polowanie z nagonką. Przed tą właśnie prawdą o niepraworządności Robespierre usiłuje się uchylić w zdawkowość tonu; postać natychmiast zaczyna migotać, ukazuje się drugie dno, intencje niepokojąco odstają od czynów i słów. Natomiast Kryszak w Krakowie mówi to samo równie zdawkowo, ale w tej zdawkowości niczego już nie ma. Rozgorączkowany młodzik nie jest zdolny zmierzyć całej głębi przepaści, którą widzi tamten monomaniak, to znaczy nie jest w stanie zgłębić jej na tyle, by się samemu przerazić, uznać zbyt małym, uchylić.
Najistotniejsza konsekwencja reżyserskich opcji dotyczy jednak grup, nie przywódców. Krasowskiemu w jego koncepcji ataku na wyobraźnię widza wcale nie przeszkadza, że obie grupy walcząc o sprawę walczą zarazem o własne głowy. Przeciwnie, tym dobitniej ukazuje się waga polityczności, bynajmniej nie abstrakcyjnej. Ale Wajdzie, który rewindykuje czystość ideałów, takie iunctim zawadza. W rezultacie nie Danton przede wszystkim jest u niego obniżony, lecz dantoniści, i nie tylko dantoniści, lecz wszystkie w ogóle postacie rewolucjonistów poza Robespierrem i Saint-Justem. Rewolucjonista powinien być bezinteresowny. Krasowski rewindykuje politykę, ale idealizuje ją właśnie Wajda. Kosztem polityków. W Krakowie rzec można, młodsi są aktorzy, w Warszawie - reżyser.
3.
Przedtem była mowa o celu ataku na widza, teraz kilka słów o technice. Zatem o architekturze spektaklu. Zwłaszcza warszawska wywołała bodajże tyle samo nieporozumień recenzyjnych co niegdyś "Dziady" Swinarskiego i z podobnych przyczyn. Panuje bowiem bezmyślna sztampa tak zwanej partycypacji; ilekroć recenzent spotyka coś, co nie jest klasycznym układem pudełkowej sceny, tyle-kroć wydaje mu się, że ktoś go "wciąga do współuczestnictwa". Gdy zaś jeszcze aktorzy chodzą i zasiadają między widzami, jak u Wajdy, sprawa staje się oczywista: widzowie "są tu postawieni w roli deputowanych do Konwentu lub obserwatorów procesu przed Trybunałem Rewolucyjnym choć "z wyżej omawianych przyczyn widownia nie angażuje się po stronie oskarżonego", acz "z woli reżysera udaje publiczność zebraną w wielkiej sali rozpraw" (każdy z cytatów z innej recenzji). Trzeba - choćby ze względów higienicznych - stwierdzić, że to wcale nie to. U Wajdy w architekturze spektaklu tak samo brak wszelkiej zachęty do współuczestnictwa, jak we wspomnianych "Dziadach", gdzie Swinarski perfidnie drwi z modności, każe rozkochanej w nowinkach partycypacyjnych sosjecie ocierać się o dziadów, baby, guślarzy, rewolucyjnych studentów i pyta ironicznie: i cóż, panie-panowie, jużeście się poczuli romantykami?...
Wajda konstruuje swój spektakl podwójnym chwytem. Pierwsza więź, widowni ze sceną, jest dosłownie lekcją anatomii ze stołem sekcyjnym w środku, gdzie co chwila reżyser układa swoje postaci. Oto więc sekcja historii - z całym oddaleniem i niezaangażowaniem tego analitycznego zabiegu. Więź druga odwrotna, sceny z widownią, realizowana przestrzennie dzięki wykorzystaniu poprzecznego przejścia i bocznych wyjść do foyer czyli na zewnątrz układu, jest jak gdyby konwulsyjnym drganiem tego rozcinanego trupa dziejów, który wyciąga ramiona i owija nimi widownię, gdzieś z zewnątrz, zza kulis, zza foyer, z balkonów. Przypomina widowni o jej pochodzeniu, zatapia ją w historii, ale ożyć w ten sposób może jedynie na teatralną chwilę: pomiędzy analizą i analizą jest tylko niema prośba o zrozumienie. Znakomita konstrukcja, powściągliwa, zewnętrznie chłodna, przesiąknięta smutkiem, wstydliwa.
Krasowski konstruuje zupełnie inaczej. Wystarcza mu scena zwyczajna, przeciętność przyzwyczajeń teatralnych bywalców, stąd też mniej może jaskrawych nieporozumień. Czasem zawadza komuś brechtowski na pozór chwyt z poprzedzającym każdą scenę wyświetlonym początkiem maszynopisu z jej tekstem. To techniczne wypełnianie przerw na zmianę dekoracji przypomina o pośrednictwie literatury i zwłaszcza ostrzega widza o własnym, "zapisanym" z góry rytmie zdarzeń, na który widownia nie ma żadnego wpływu. Scena u Krasowskiego jest bardzo daleka i najzupełniej niezależna. Jest historią...
Mowy nawet być nie może o jakimkolwiek współuczestnictwie. Jeśli tylko akcja, jak w Konwencji czy w Trybunale, zdaje się otwierać jakieś miejsce dla widza, sugerować mu jakąś rolę, reżyser operuje grupą tak, by scenę old widowni odciąć i odwrócić. W tym spektaklu, nawet mówiąc twarzą do widowni i wygłaszając oracje, dba się o to, aby widz nie pomyślał, że słowa są do niego, właśnie skierowane. Oddalenie i obojętność sceny dławią skutecznie nawet tę resztkę chęci solidaryzowania się z bohaterami, którą oszczędził obiektywizm Przybyszewskiej i którą kiedyś we Wrocławiu zachowali aktorzy grający postaci dużego wymiaru.
U Krasowskiego nic nie jesteśmy winni historii: nie przyznaje się ona do potomnych, wystarcza sobie, o nic nie prosi. Nawet o zrozumienie. Pozwala się rozumieć. Nie sprzedaje nam ideałów, nie epatuje wielkością półbogów. Ukazuje politykę jako potrzebę. Wielką, krwawą, podłą sprawę; ale właśnie te szumne przymiotniki mylą. Istotą polityki w spektaklu Krasowskiego jest bowiem nade wszystko jej prosta nieuchronność. Polityka także należy do natury człowieka. Aby to właśnie ukazać, potrzebny jest tak wielki dystans, gdyż w uwikłaniu wewnątrz polityki widzimy zazwyczaj tylko wybrane fragmenty i ulegamy mistyfikacjom.