Lekcja Przybyszewskiej: cnota i terror
Publiczność kocha przetrząsać biografie artystów. Zwłaszcza te, które obfitują w pikantne szczegóły, i te, na których los wycisnął piętno tragizmu. Ale aby "obiekt" godny był - po latach - takiego zainteresowania, dzieło artysty musi mieć wartość niezaprzeczalną, winno być ponad plotką, ponad doraźnością. Wielkość i trywialność - okazuje się - mogą być sobie potrzebne.
Tak tedy teatralny sukces "Sprawy Dantona" wydobywa z archiwów sprawę Przybyszewskiej. Niedokonaność, zawarta w formie czasownika "wydobywać", jest tu jak najbardziej na miejscu. Bo czytelnicy nadal nie znają ani sprawy Przybyszewskiej, ani jej utworów. Nieliczne, drukowane za życia autorki jej prace literackie można znaleźć w "Zdroju", "Wiadomościach Literackich", "Pionie". Czyli w specjalistycznej bibliotece; bo tylko tam są osiągalne egzemplarze czasopism sprzed czterdziestu paru laty. Dramaty Przybyszewskiej do dziś nie ukazały się drukiem (ich wydanie przygotowuje Wydawnictwo Morskie w Gdańsku). Jedynie powieść "Ostatnie noce ventose'a", nie najlepsze w końcu dzieło Przybyszewskiej, ukazała się w 1958 r., dzięki staraniom - i w opracowaniu - profesora Stanisława Helsztyńskiego.
Publiczność teatralna miała pod tym względem więcej szczęścia od publiczności czytającej. Ci, którzy byli 11 lutego 1967 r. w Teatrze Polskim we Wrocławiu, uchodzą za wiarygodnych świadków cudu: oto "Sprawa Dantona" - po trzydziestu paru latach od tragicznego zejścia (żeby nie było metaforycznie, należałoby napisać: po trzydziestu paru latach od chwili nagłego zejścia z afisza - najpierw Teatru Wielkiego we Lwowie, potem Teatru Polsikiego w Warszawie) - została przywrócona życiu. Intelektualnemu. Wskrzesicielem był Jerzy Krasowski.
Potem "Sprawę Dantona" grano jeszcze w Teatrze Nowym w Łodzi (w reżyserii J. Zegalskiego, listopad 1970), jednak bez większego powodzenia. Za to "Thermidor", wystawiony w Teatrze Polskim we Wrocławiu (prapremiera 11 lutego 1971), znów zelektryzował publiczność. Jerzy Krasowski po trzech latach wrócił do tego dramatu, już jako pedagog, realizując go ze studentami Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie. 24 stycznia 1969 przez ekrany telewizorów przemknął "Dziewięćdziesiąty trzeci" (Teatr TV we Wrocławiu, reż. J. Krasowski). Dorzućmy jeszcze "Thermidora" w reżyserii M. Okopińskiego w Teatrze Wybrzeże (premiera 11 marca 1972), dwie tegoroczne realizacje "Sprawy Dantona" (Krasowskiego i Wajdy) - oto i wszystko, co można wynotować z teatralnych kronik i umieścić pod hasłem: dramaty Stanisławy Przybyszewskiej na scenie (i w telewizji).
Mało tego. Ale pierwsza inscenizacja "Sprawy Dantona" w 1967 r. była na tyle wybitna, że zwróciła uwagę na osobę, autorki - i historyków literatury, i krytyków teatralnych, i publiczności, nawet tej łaknącej sensacji. Naprzeciw tym zainteresowaniom - jak to się mówi językiem gazet - wyszli realizatorzy telewizyjnego widowiska, zatytułowanego "Sprawa Przybyszewskiej", a opartego na korespondencji autorki "Thermidora": J. Krasowski (reżyseria) i H. Sarnecka-Partyka (wybór i adaptacja listów). Także zasługą Hanny Sarneckiej-Partyki jest opublikowanie części epistolograficznej spuścizny Przybyszewskiej - w programach do wrocławskich przedstawień, we "Współczesności" i w "Teatrze". I to znów prawie wszystko (jeszcze tylko niezbyt staranne wydanie listów przez Krystynę Kolińską w "Teatrze" i jej opowieść o Przybyszewskiej, drukowana w "Ty i Ja", a potem w książce "Tajemnice na sprzedaż"). A przecież twórczość Przybyszewskiej zasługuje na tomy rozpraw. Erupcja jej talentu jest w stanie zafascynować nie tylko psychologów, dociekających tajemnicy procesu twórczego, ale i kibiców literatury.
Przybyszewska umierała (właśnie: "umierała" nie - "zmarła", bo to się stawało stopniowo) mając trzydzieści cztery lata, w scenerii podniecającej wyobraźnię: barak na dziedzińcu Gimnazjum Polskiego w Gdańsku (będącym wówczas poza granicami Polski), w dzień wrzask dzieciarni zakłócający krótkie chwile wytchnienia, w nocy opętańcza praca. "Z mentalnym życiem Polski - pisze Przybyszewska - łączy mnie jedynie wątła nić "Wiadomości Literackich". Osamotnienie. Oprócz twórczej pracy jeszcze "robota" - zarobkowanie dawaniem lekcji języków obcych. Ale nie warto odrywać się od tego, co najważniejsze. Dlatego nie ma czym opalić pokoju, nie można nic wziąć na kredyt w sklepiku; potrzebna morfina - dr Ehmke przepisuje ją na recepty.
Skąd w tej dziewczynie tyle siły, samozaparcia, tyle przenikliwości intelektualnej? Pierwsza redakcja "Sprawy Dantona" powstaje, gdy Przybyszewska ma dwadzieścia cztery lata. Z czym porównać ten dramat? Z "Nie-Boską komedią" młodego - jak i autorka "Thermidora" - Krasińskiego? Życie Przybyszewskiej to lekcja dana Obłomowym, leniom, literackim impotentom. Ale przecież cnotą Przybyszewskiej jest zapamiętywanie się w pracy, samospalenie w procesie twórczym. Jej napięcie psychiczne zderza się z obojętnością otoczenia. Obojętność może terroryzować - pisarka ucieka w intelekt, w twórczość, w pracę ponad siły, która jest samobójstwem. Czy można za wzór stawiać samobójcę?
Wajda zrealizował "Sprawę Dantona" jak gdyby wbrew sobie - wbrew sobie dotychczasowemu: zrezygnował z efektów wizualnych, z muzyki, z symbolicznych nawarstwień. Zbudował widowisko - jednak widowisko! - surowe i piękne. Jego akcja toczy się pośrodku sali (podczas opolskiej prezentacji "Sprawy Dantona" zainstalowano miejsca dla widzów również na scenie, obszernej na szczęście), widownia okala aktorów, aktorzy są wśród publiczności, na balkonie, w przejściach. Oczywiście, nie jest to zabieg nowatorski. Ale w tym wypadku szalenie funkcjonalny. I nawet nie dlatego, że dzięki niemu widzowie stają się mimowolnymi aktorami (w tym sensie rozwiązanie Wajdy "gra", tylko w niektórych scenach, takich jak: rozprawa sądowa, posiedzenie Konwentu itp.), lecz dlatego, iż dzięki temu spektakl wyraźnie odchodzi od konwencji historycznego fresku, od historyzmu pojmowanego jako obyczaj, koloryt epoki. Tak pojmowana historia nie interesowała Przybyszewskiej. Dlatego Robespierre i Danton mówią dwudziestowiecznym językiem. Przybyszewską fascynuje proces - nie koloryt - historyczny.
Wajdowska "Sprawa Dantona" traktuje o polityce. Nie o prostytuowaniu się polityków - to zbyt tanie, ale o ich odpowiedzialności, o tragizmie polityki. Na scenie trójkolorowe sztandary i mównica (a jakże!). I trzy i pół godzinny dyskurs, ścieranie się postaw. Ileż dramatyzmu - i blasku - trzeba było wydobyć z tekstu, żebyśmy dogrzebali się w sobie tej potrzeby prawdy, którą tłumimy codzienną bieganiną, i nie liczyli upływających sekund! Jakiej precyzji gestu dopracowali się aktorzy, że uwierzyliśmy w powagę teatru!
Gdy śledzi się to odczytanie "Sprawy Dantona", które Wajda wpisał w swoją inscenizację, przypomina się zdanie Boya, zanotowane z okazji warszawskiej premiery w 1933 r., głoszące, że jeżeli Danton jest potworem (moralnym), to "nie ma sprawy, jest tylko egzekucja". I rzeczywiście.
Wajda, jako się rzekło, będąc w zgodzie z autorką, nie daje szans Dantonowi (bardziej równomiernie były rozłożone racje antagonistów w pierwszej realizacji Krasowskiego). Czy w takiej sytuacji - sytuacji gry na jedną bramkę - spektakl wypada uznać za chybiony, chociażby częściowo? Otóż nie. Bo na plan pierwszy wysuwa się przez to dylemat Robespierre'a; to w Nieprzekupnym (jak go nazywano) ścierają się dwie racje: racja cnoty, sprawiedliwości i historyczna konieczność terroru. "Cnota bez terroru jest bezsilna, terror bez cnoty jest zbrodnią". Tak, ale w jednej z ostatnich scen Robespierre powie jeszcze: "Jeśli przegramy - cała rewolucja na nic. Ale jeśli wygramy... praw- _ dopodobnie też". Nieprzekupny dostrzega obosieczność narzędzia, jakim jest terror. I rozumie konieczność jego użycia, chociaż wie, że, decydując się nań, tym samym wydaje wyrok na siebie. A może i na rewolucję. Czy terror był nieukniony w czasie rewolucji francuskiej, czy jest on nieunikniony w czasie przewrotów społecznych? Na to pytanie nie daje odpowiedzi nie tylko spektakl, ale i - historia. Bowiem jest to jedno z tych pytań, na które nigdy nie ma odpowiedzi jednoznacznej.
Kim jest Danton w tej inscenizacji? To gracz (małego wprawdzie kalibru), człowiek zachłannie kochający życie. I użycie. Ulubieniec tłumów, staczający się do roli pajaca (może dlatego tłum go kochał, że zawsze było w nim coś z clowna?). Mały człowiek, ale to wszak on nosi dumne miano "człowieka 10 sierpnia", będące synonimem rewolucjonisty. Uwypukleniem tego faktu inscenizacja wydobywa jeszcze jedną prawdę, ukrytą w tekście Przybyszewskiej: rewolucja, trudne wspinanie się społeczeństwa na wyższy szczebel rozwoju, to dzieło nie tylko Nieprzekupnych.