Artykuły

Zatrzymana łza

"Rok magicznego myślenia" pod opieką art. Bartosza Zaczykiewicza w Teatrze Studio w Warszawie. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

Jak dalece cierpienie ma sens? Zadajemy sobie to pytanie w dramatycznych sytuacjach naszego życia. A niewierzący pytają, czy w ogóle ma jakikolwiek sens. Zresztą nawet dla chrześcijanina rozumiejącego pojęcie cierpienia w wymiarze chrystocentrycznym - wszak zbawienie przyszło przez krzyż - ostateczny sens cierpienia pozostaje jednak tajemnicą. Jawi się też drugie pytanie, nieodłącznie wiążące się z pierwszym: czy człowiek, wyposażony przecież w tak genialne narzędzie, jak rozum, może zapobiec swemu cierpieniu? Zwłaszcza duszy, serca? Nie dopuścić go do głosu, przykryć je czymkolwiek, przecież nasze wnętrze mieści w sobie nieprzebrane bogactwo najróżniejszych odczuć.

Ktoś, kto został porzucony, odrzucony lub utracił na zawsze kogoś bardzo bliskiego, na przykład doświadczył śmierci matki, ojca, własnego dziecka czy ukochanego męża, wie doskonale, że od cierpienia spowodowanego tak silną traumą uciec się nie da. I nie da się tej tęsknoty, tego uczucia przykryć czymkolwiek. Ono musi wybrzmieć w pełni, do końca. Musimy dać mu czas. Bo to jest właśnie jego, cierpienia czas. Otwierają się w nas wówczas te rejony naszego życia duchowego i emocjonalnego, które na co dzień są niedostępne, a które uruchamiają z kolei te najczulsze struny w nas, odpowiedzialne za to, co określamy istotą naszego człowieczeństwa. I wtedy widać, że cierpienie ma sens zbawczy, prowadzi do duchowej dojrzałości, a także inspiruje twórczo. Najwybitniejsze dzieła powstawały przecież w bólu cierpienia duszy i serca ich autorów. Najlepszym przykładem jest nasz wielki poeta i filozof Cyprian Kamil Norwid, dla którego w dzisiejszej cywilizacji, ukierunkowanej na postawy hedonistyczne, nie ma już miejsca na teatralnej scenie. Nawet na tej najbardziej prestiżowej (z nazwy), czyli scenie Teatru Narodowego, gdzie - wydawałoby się - już sama nazwa powinna zobowiązywać.

Te wszystkie refleksje jawią się przy okazji bardzo pięknego, nasyconego głębią przeżycia spektaklu, monodramu Ewy Błaszczyk "Rok magicznego myślenia", mówiącego właśnie o cierpieniu. "Rok magicznego myślenia" powstał w oparciu o tekst Joan Didion, amerykańskiej dziennikarki, pisarki, autorki scenariuszy filmowych. Najpierw był pamiętnik Didion, przerobiony później na sztukę teatralną, właściwie na monodram. Niezwykle ważne są tu okoliczności powstania pamiętnika, albowiem jest to tekst autobiograficzny, ukazujący autentyczny zapis przeżyć Joan Didion, w żałobie i depresji po nagłej śmierci ukochanego męża oraz zapadnięciu w śpiączkę córki. Tekst ten boleśnie splata się także z faktami z życia Ewy Błaszczyk.

W książce Didion jest taki czterowiersz: "Życie zmienia się szybko. Życie zmienia się w jednej chwili. Siadasz do kolacji i życie, jakie znasz, się kończy. Pozostaje kwestia żalu nad sobą". I o ten żal właśnie chodzi. Co z nim zrobić, aby swym destruktywnym działaniem nie wyniszczył nas całkowicie? Jak się bronić? Jak przełożyć go na budulec dobra? Wspomniany czterowiersz to pierwsze słowa, jakie autorka zapisała w pamiętniku kilka dni po śmierci męża, z którym szczęśliwie przeżyła prawie czterdzieści lat. Zawsze razem, nierozłącznie, na dni dobre i dni trudne. Teraz pozostał żal po stracie, bo życie, jakie znała dotąd, się skończyło. Zakończyło się także w relacji matka - córka, bo córka ze śpiączki już nie wyszła, zmarła, gdy matka ukończyła książkę. Autorka precyzyjnie, detal po detalu rejestruje swoje przeżycia, próbuje je zrozumieć, zanalizować rozumowo, poszukuje dla nich adekwatnych słów w pełni oddających ów żal po stracie. Można powiedzieć, że jest to w pewnym sensie autoterapia przełożona w proces twórczy. Gdyby autorka była osobą wierzącą, prawdopodobnie owego sensu cierpienia poszukiwałaby w wymiarze mistycznym.

Ewa Błaszczyk podobną traumę nosi w swoim życiorysie. Dziewięć lat temu nagle przy kolacyjnym przyjęciu zmarł jej mąż, znany satyryk, autor sztuk teatralnych Jacek Janczarski. A trzy miesiące później jedna z córek bliźniaczek zapadła w śpiączkę, w której trwa do dziś. Życie dla Ewy Błaszczyk, podobnie jak dla Didion, zmieniło się w jednej chwili: "Siadasz do kolacji i życie, jakie znasz, się kończy". Mówiąc o spektaklu Ewy Błaszczyk, nie sposób pominąć bolesnych doświadczeń, niemal bliźniaczo podobnych w życiu tych dwóch kobiet: autorki tekstu i aktorki. Obie przełożyły ów "żal po stracie" w twórczość. Jedna w literacką, druga w teatralną. Wyciemniona mała scena Teatru Studio, przejmująco pusta i chłodna w swym klimacie ciszy i czarnej, niekończącej się przestrzeni ożywa wyłącznie dzięki wypowiadanemu słowu i mimice twarzy aktorki. Modulacja głosu podkreśla stan ducha bohaterki, pełni wyrazu dodaje twarz, oczy, kąciki ust chwilami opadające, gdy trudno opanować smutek. I ręce, niby spokojne, a przecież odzwierciedlające dramat duszy i płaczącego serca. Ale nie ma tu miejsca na jakąś sentymentalną ckliwość. To nie te rejony. Ślady traumatycznych doświadczeń wryły się głęboko, najgłębiej jak tylko można, i tylko ten ściskany w dłoni kamień oddaje metaforę kamiennej twarzy bohaterki, próbującej skryć dojmujący, rozdzierający ból duszy i osieroconego serca.

Sama na pustej, ciemnej scenie, bez muzyki towarzyszącej, dyskretnie oświetlana tylko punktowym reflektorem, poza kamieniem i stojącym nieopodal krzesłem aktorka nie ma żadnego wsparcia dla budowania postaci swojej bohaterki. I nie potrzebuje takiego wsparcia. Aktorka subtelnie posługując się niemal niewidocznymi dla widza środkami wyrazu, jest tak głęboko wiarygodna, że wzbudza u odbiorcy coś, co niezmiernie rzadko udaje się aktorom: współodczuwanie dla granej przez siebie postaci. Rzecz niezmiernie rzadka w teatrze. I jakże piękna. Sięgająca sedna sztuki. W tym właśnie zawiera się ów element katharsis, dziś już prawie nieobecny w teatrze. To wielka rola Ewy Błaszczyk i niezwykle trudne zadanie aktorskie. I to nie tylko z powodu utrzymania widza w całkowitej wspólnocie duchowej i emocjonalnej ze sceniczną rzeczywistością przedstawioną bez żadnych atrakcyjnych dodatków. Ale to także trudność aktorska wynikająca z osobistych przeżyć Ewy Błaszczyk jako człowieka. Profesjonalizm, perfekcja wykonania i dyscyplina aktorska nie pozwoliły na jakikolwiek prywatny gest. Choć czasami wydawało się, że za chwilę spadnie łza. Ale nie spadła, zatrzymała się w kąciku oka...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji