Artykuły

Dwugłowe ciele

"Terezin" w reż. Zbigniewa Micha w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Łukasz Drewniak w Dzienniku - dodatku Kultura.

Jest tylko jedna rzecz, która denerwuje mnie w powracającym do dawnej potęgi krakowskim Starym Teatrze. Nazywa się to cunozum: Scena Reportażu. Właśnie miała drugą odsłonę: premierę "Terezinu" Zbigniewa Micha.

O ile dobrze rozumiem ideę - Scena Reportażu ma pokazać, jak z faktu można zrobić metaforę. Rzadkie i trudne, ale chyba nie niemożliwe. Przecież kiedyś ze spotkania dziennikarstwa z teatrem wyszła rzecz genialna - książkę "Kto tu wpuścił dziennikarzy?" Marka Millera o reakcjach korespondentów krajowej prasy na strajk w Stoczni Gdańskiej dla Teatru TV zrealizował fantastycznie Mikołaj Grabowski. Nie dziwię się więc, że Scena Reportażu działa, dziwię się, że rezultaty jej działalności są tak mizerne. Społeczny wymiar realizacji Sceny Reportażu pozostaje właściwie żaden - tak jak nic z fenomenu sekt nie zrozumieliśmy po przedstawieniu "Pani Bóg Halina", tak i teraz żadna nowa mądrość o piekle terezinskiego getta nas nie ubogaca.

A szkoda, bo opowieść o żydowskich kabaretach w Terezinie skrywa w sobie doświadczenie sytuacji granicznej. Dowcip walczy tu z brakiem nadziei. Żydowski komik próbuje przechytrzyć anioła śmierci z gestapo. Przypadek Terezina każe inaczej sformułować paradoks o sztuce w cieniu krematoriów. Czy naprawdę teatr ratował ludzi? I teraz zrekonstruować kontekst, w jakim funkcjonowały piosenki, monologii, opery komiczne pisane przez Żydów między jednym a drugim przeładunkiem do Auschwitz? Boję się przedstawień, które nie mają sił i środków na odpowiedzi na te pytania. Bo grozę i chwałę umarłych artystów Terezinstadt można bardzo łatwo sprowadzić do poziomu szmoncesów o pasiakach. Zwłaszcza jeśli publiczność siedzi sobie bezpiecznie w fotelach i jest już myślami gdzieś przy świątecznym barszczu. Parę osób na premierowym pokazie próbowało nawet klaskać po piosenkach z getta. Co oni winni - w kabarecie zwykle się klaszcze, krakowscy artyści naprawdę ładnie śpiewali (Ewa Kaim po niemiecku, Aldona Grochal po czesku), pieśni były melodyjne i sentymentalne, a twórcy spektaklu tłumaczenie tekstów piosenek uznali za zbędne. Jeszcze krok - myślałem sobie gdzieś w połowie premiery w Starym, a narodzi się nowy gatunek sceniczny: Holocaust z przyśpiewkami. No bo co innego może powstać z mechanicznego zestawienia wspomnień ocalałych Żydów o quasi-idyllicznym życiu w Terezinie z muzyką i ruchem scenicznym? Złoszczę się na przedstawienie w Starym, bo uważam, że opowiadanie o Zagładzie na pół gwizdka nie ma sensu. Albo bijemy obrazami po oczach, walczymy o wstrząs i empatię, albo nie wygłupiajmy się z teatrem, tylko zorganizujmy po prostu konferencję naukową "Holocaust w liczbach". Tabele strat, odsetki trupów, procenty śmierci. Każde inne podejście do tematu wydaje mi się nie fair. Jeśli już Stary Teatr musi brać się za uscenicznianie reportaży, bo chce wykorzystać warsztat Millera, to zamiast gotowych spektakli psujących potem wyrazistość repertuarową narodowej sceny, wolałbym na przykład jednorazowe happeningi na aktualny temat, akcje-improwizacje w rocznicę czegoś tam, cotygodniowe głośne czytanie historii z życia wziętych na wzór Salonu Poezji Anny Dymnej. (Dlaczego jednak mieliby się tym zajmować akurat aktorzy ze Starego, to już nie umiałbym wyjaśnić.) To, co jest w tej chwili, przypomina najbardziej dwugłowe cielę. Marny teatr opowiadający na chybcika o poważnych sprawach. Kulawe, niekonsekwentne adaptacje przyzwoitej reporterskiej roboty. Nie wiem, czy dwugłowe cielęta potrafią ryczeć, ale to chyba powinno.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji