Artykuły

Jesteś, Guciu, w domu

- Zawsze przychodził po cichu, stawał w drzwiach i mówił tym swoim spokojnym głosem: 'Wiesz co, coś bym zjadł'. Albo: 'Napiłbym się kawy, tylko nalej mi tak troszeczkę mlika. Nie, nalej mi śmietany - tak dużo... - góralka Zofia Budzyńska opowiada o świątecznych wizytach GUSTAWA HOLOUBKA i MAGDALENY ZAWADZKIEJ w Bukowinie Tatrzańskiej.

Może tylko mi się zdaje, że umarł? - zastanawia się Zofia Budzyńska, góralka z Bukowiny Tatrzańskiej, przyjaciółka Gustawa Holoubka i jego rodziny. - Przecież nieraz jest tak: stoję przy kuchni, coś mieszam w garnkach i zdaje mi się, że jak się odwrócę, to zobaczę Gucia przy stole. Zofia i jej mąż Jan prowadzą w Bukowinie pensjonat. Przez trzy dekady gościli u siebie Holoubków podczas wszystkich wakacji, każdego Bożego Narodzenia i Wielkanocy. Podczas tych lat Zofia z Gustawem przegadała - jak mówi - chyba ze sto nocy. Zawsze w kuchni, zawsze nad pajdą chleba z masłem i solą albo przy papierosie 'takim cieniutkim jak słomka, że praktycznie nie ma go wcale'. Chociaż za papierosy to ona go akurat goniła. - Jedno płuco masz - mówiła. - Rzuć to. Nie słuchał.

Poznałam go od razu

W 1979 roku Gustaw Holoubek nie ma już owych legendarnych kruczoczarnych włosów. Nie jest też tym dawnym mężczyzną o wychudłej, zapadniętej twarzy, który porywająco grał w 'Dziadach'. Ale ciągle ma skupione spojrzenie i głos, od których ciarki biegną po pacierzach, jak mówił ks.Tischner. Ma też 55 lat i lekko nalaną twarz, ale jest u szczytu sławy. Poseł na Sejm, szef SPATiF-u, ale przede wszystkim dyrektor Teatru Dramatycznego w Warszawie i wzięty aktor. Gdy rok wcześniej zagrał w 'Szpitalu Przemienienia' demonicznego doktora Gotarda, krytyka szalała z zachwytu, a publiczność go uwielbiała. Dobra passa trwa, propozycje grania i reżyserowania sypią się zewsząd. Właśnie trwa kręcenie 'Blaszanego bębenka', gdy Holoubek postanawia zrobić sobie wakacje. Wykorzystać urlop na wypad w góry, które kocha od zawsze.op na wypad w góry, które kocha od zawsze. Z Magdą jeździ do Zakopanego od chwili, gdy się pobrali. Tego lata, w 1979 roku, zapada inna decyzja: jedziemy do Bukowiny. Magdalena Zawadzka: - Wysłaliśmy wcześniej rocznego Jasia z moją mamą w góry. Uznaliśmy, że małe dziecko musi być na wakacjach na wsi, żeby potem nie zadawało pytań w rodzaju 'skąd się bierze mleko'. Myśmy mieli zupełnie inne plany, które dosłownie w ciągu paru godzin się zmieniły. Przyjechaliśmy do Bukowiny, nie mając zapewnionego żadnego lokum, jedzenia, spania - nic. A wtedy trzeba było załatwiać takie rzeczy wiele miesięcy wcześniej. Mało tego - byliśmy na tyle roztargnieni, że po drodze nam ukradziono walizki. Postawiliśmy je na chodniku, zapomnieliśmy włożyć do bagażnika. I pojechaliśmy bez nich. Więc przyjeżdżają autem w ciemno. W nieznane. - I tak pętaliśmy się po brudnej, zakurzonej ulicy bukowińskiej jak dwie istoty nie z tej ziemi. Ja w butach na szpilkach, mąż w garniturze... Przed nami miesiąc wakacji w górach, a my nie mamy nic. Czarna rozpacz. I wtedy - jak anioł z nieba - pojawia się Zofia Budzyńska. A dokładniej - to Magda z Gustawem pojawiają się u niej. W porze obiadu. Pukają do pensjonatu Budzyńskich, myśląc: 'A może tu się uda?...'. - Trafiliśmy akurat na moment, gdy wszyscy siedzieli przy stole - mówi Zawadzka. - Zaproszono więc i nas i zgadało się, że nie mamy co ze sobą zrobić. Wtedy Zosia bez namysłu oddała nam swoje dwa pokoje, a sama z rodziną przeniosła się w jakiś zakątek domu. I tak zostaliśmy. Wrośliśmy w ich rodzinę. A oni w naszą. I to był ten pierwszy raz, gdy Gustaw Holoubek stanął w progu kuchni Zofii Budzyńskiej. Góralka uśmiecha się leciutko: - Oczywiście poznałam od razu, kto to jest. No bo jak tu nie poznać. Co, pan by nie poznał? No. Ale starałam się nie robić wielkich oczu, żeby ich nie peszyć. Żeby dobrze się poczuli u mnie.

Budzyńska najpierw lokuje ich u siebie, a potem bierze też na siebie całą resztę - załatwia im ubrania, prowiant. - Jak było ich tak zostawić? - wzrusza ramionami, jakby, ratując komuś wakacje, zrobiła najnaturalniejszą rzecz pod słońcem.

Wspólny rytuał

Od tego pierwszego razu ustalił się ich wspólny rytuał. - Zawsze przychodził po cichu, stawał w drzwiach i mówił tym swoim spokojnym głosem: 'Wiesz co, coś bym zjadł'. Albo: 'Napiłbym się kawy, tylko nalej mi tak troszeczkę mlika. Nie, nalej mi śmietany - tak dużo...'. Pił zawsze rozpuszczalną - sypanej nie znosił. - No to co byś zjadł, Guciu? - pytała czule Zosia. Chociaż wiedziała, co lubi.

Koło dziewiątej wieczorem - zawsze jedno danie: chleb z masłem i solą. - Chleba nie piekłam wtedy, ale wiedziałam, gdzie dostać dobry. No i masło też dobre musiało być, bo mu smakowało. 'Wiesz co - mówił do mnie - nie wiem, jak ty to robisz, że ja zawsze u ciebie nie jem, ale po prostu żrę'. Rano prosił o biały ser i kiełbasę. Albo dżem - własnej roboty, bo drzew w sadzie Budzyńskich wtedy nie brakowało. - Jeszcze tego pierwszego wieczoru Gustaw mówi do mnie: 'Proszę pani, chciałbym, żebyśmy mówili sobie po imieniu'. Byłam onieśmielona. No dobrze, powiem wprost - zdębiałam. Mówię sobie: taki człowiek, z taką pozycją, tyle osiągnął w życiu... A ja co? No ale przełknęła to jakoś, zaczęli rozmawiać. - On mi mówił ciągle na ty, a ja do niego jakoś bezosobowo. Wstydziłam się. I w końcu Gustaw widzi, co się dzieje, i mówi do mnie z całą tą swoją delikatnością: 'Słuchaj, jeśli ci przeszkadza, to możemy z powrotem przejść na pan'. To był ten moment, kiedy Zosia - jak mówi - zauważyła, że delikatność i takt u Gustawa to nie poza. - Że chce być bliski mojej rodzinie. I mojemu sercu też. Przypadli sobie do gustu od razu. Ale bez podtekstów - po prostu jak to bywa z przyjaciółmi. Holoubek w swoich wspomnieniach pisał: 'Za każdym pobytem w Bukowinie mówię jej: Zosiu, kocham cię , odpowiada mi z lekkim ubolewaniem: Już dwadzieścia lat tak mi mówisz '.

Gdy wieczorami w domu przy ulicy Wierch Olczański 18 cichły głosy wczasowiczów, a na stole lądował chleb z masłem i solą - zaczynał się ich wspólny rytuał, którego nie zakłóciły ani choroba Gustawa, ani gwałtowna śmierć w rodzinie Budzyńskich. Wybrano papieża, obalono komunę, zmienił się układ możnych świata - a oni ciągle rozmawiali.

Oddałam mu swój pokój

W 1975 roku Gustaw jest już od dwóch lat mężem Magdy. Właśnie skończył reżyserować dla Teatru Telewizji 'Mazepę', więc krytycy znów prześcigają się w pochwałach. W tym czasie Zofia Budzyńska rodzi Andrzeja - pierwsze swoje dziecko (będą jeszcze Ania i Adaś - rówieśnik Jana Holoubka). I mówi mężowi: 'Czas zmienić nasze życie'. Rzuca pracę w Biurze Zakwaterowania 'Tatry' należącym do PTTK. - Od tego czasu jestem na usługach wczasowiczów - mówi, proponując mi kawę. Siedzę w jej obszernej, podzielonej na dwie nierówne części kuchni i rozglądam się ciekawie. Pod ścianą stoi piec, na nim garnki, garnuszki... To on właśnie dzieli pomieszczenie na dwa. Najbardziej rzuca się w oczy duży drewniany stół ustawiony pod oknem. Przy nim ława i krzesła. Zaraz obok - drzwi wyjściowe. Na wprost, po drugiej stronie kuchni - drzwi prowadzące do wnętrza domu. Tuż przy nich pokój, o który w ostatnich latach życia prosił Holoubek. Na przykład rok temu, na ostatnie swoje święta wielkanocne. Zadzwonił, prosił: - Zosiu, chciałbym przyjechać, ale zdrowie nie to. Zrób tak, proszę, żebym miał pokój przy kuchni. Żebym nie musiał daleko chodzić na te nasze rozmowy. Zofia oddała mu swój pokój. I załatwiła jeszcze z dyrektorem Tatrzańskiego Parku Narodowego, żeby można było podjechać samochodem pod samo Morskie Oko. Żeby Gustaw mógł zobaczyć ten swój kochany kawałek świata. Jak się potem okazało - ostatni raz. No ale na razie jest rok 1975, Zosia rzuca pracę w PTTK i idzie z Janem na swoje. A nie było przecież łatwo. Chociażby to: żeby pracować w PTTK, Zofia musiała skończyć technikum hotelarskie i przez parę lat tłuc się sześć kilometrów do Zakopanego, gdzie też pracowała w PTTK. Dopiero potem ją przerzucili do Bukowiny. Mimo to rzuca pewną robotę i, jak mówi, właśnie wtedy zaczyna się jej prawdziwe życie. - Jak pojawiły się dzieci, musiałam zająć się gospodarką, dziećmi, wczasowiczami. Wszystkim. Nie miałam czasu na inną pracę. W owym 1978 roku, w czasie pamiętnego obiadu, podczas którego w drzwiach stanął Gustaw Holoubek, było już lżej. Budzyńscy mieli swoich stałych klientów - ci wracali wiernie, co roku. Przyjeżdżały też zakłady pracy. - Akurat jak Gucio z Magdą się pojawili, była u nas grupa z Polkoloru z Piaseczna. Ludzi było tyle, że nie można było szpilki wcisnąć. Ale udało mi się coś wygospodarować - mówi skromnie. - I tak się zaczęła największa przyjaźń mojego życia.

O nikim nie mówił źle

O czym rozmawiali? - Zawsze na wesoło - mówi Zofia, uśmiechając się do swoich wspomnień. - I o wszystkim. Najchętniej słuchałam jego opowieści z teatru. Bo wie pan - to, co na scenie, to widzę. A mnie interesowały zawsze kulisy. Bo przecież człowiek nie zna ich życia, a ciekawy jest. No więc Gucio opowiadał historyjki z życia aktorów. Nieśpiesznie, tym swoim głosem. Na przykład o Wieśku Gołasie. Że zawsze lubił troszkę sobie pociągnąć przed spektaklem, a ich to strasznie wkurzało. Więc przeszukiwali mu regularnie garderobę, żeby znaleźć flaszkę. I nie było. - Dopiero hydraulik, wyobraź sobie, Zosiu, podczas jakichś prac znalazł w rezerwuarze schowaną wódkę. Wiesiek trzymał ją tam, żeby była zawsze doskonale schłodzona. Albo o Osterwie. O tym, jak sprowadził kiedyś na próby astronoma, żeby wyrysował na tablicy domniemaną konstelację gwiazd, którą Słowacki w swoim 'Fantazym' nazywa 'skrzypeczką z gwiazd'. Było to potrzebne do roli jednemu z aktorów.

I klasyczną anegdotę o tym, że kiedy Osterwa chował swoją pierwszą żonę, został długo przy grobie - klęcząc w błocie i deszczu. - Jakaś wzruszona tym dama podeszła do niego i powiada: 'Panie Juliuszu, jest pan wstrząsający w tym swoim bólu'. A Osterwa zza złożonych rąk szepce: 'A widziała mnie pani w kaplicy?'. Osterwę kochał chyba najbardziej. 'Był aktorem największym, jakiego widziałem - pisał we wspomnieniach. - Prawdopodobnie tyle było w nim teatru, co życia, i trudno dzisiaj powiedzieć, od czego zaczął tę swoją wielką mistyfikację'. Ale i o sobie też umiał opowiadać. Na przykład o tym, jak potraktował go fryzjer w Warszawie. - Był rok 1958. W przeddzień spotkania z dyrektorem jednego z czołowych teatrów warszawskich udałem się do fryzjera w hotelu Bristol. Było sporo klientów, więc musiałem czekać coś koło dwóch godzin, zanim usiadłem w fotelu. Energiczny fryzjer wykonał zręczny manewr świeżym prześcieradłem, ale nagle zatrzymał się w pół gestu i spojrzał na mnie uważnie. 'Kto pana strzygł?' - zapytał. Ja speszony mówię, że fryzjer w Krakowie. Uśmiechnął się wtedy szeroko, jakby spodziewał się takiej odpowiedzi, i powiada: 'Tak jest! Proszę pana, z tą głową nie da się nic zrobić!'. I mnie wyprosił. Holoubek umiał też doskonale opowiadać kawały, a w kuchni u Budzyńskiej oczywiście celował w kawałach góralskich. Budzyńska: - Zawsze doskonałą góralską gwarą! Nauczył się jakoś. Taki boży dar... Gdy pytam Zofię, co jej zostało w pamięci z tych nocnych rozmów, zastanawia się chwilę. - Wie pan, że on przez te trzydzieści lat ani razu nie mówił o nikim źle? Nigdy. A przecież był szefem, posłem. Miał wiele kontaktów z ludźmi. Jak o coś go pytałam, o jakieś zdarzenie, o człowieka, a on wyczuwał w tym pytaniu choćby wątpliwość, milczał. To było zdumiewające. O czym jeszcze gadali? O lesie, o grzybach, gdzie pójdą, co zrobią. O polityce, o wierze. Zawadzka: - My mamy, wie pan, takie same poglądy na życie, na wiarę, na politykę. Tak że było nam łatwo się dogadać. O sianokosach - że trzeba pomóc, i może on to nie, ale Magda i Jasiek to bardzo proszę, chętnie. W dzień chodzili na jagody. A jak jechali wszyscy do siana, Gustaw szedł na Wierch Przedomiański. Miał swoje ścieżki. O planach na przyszłość - że się pojedzie, odpocznie, chociaż najlepiej odpoczywa się oczywiście tu, u Zośki. Czy pytał o sprawy rodzinne? - Nie. Taktowny był. A zresztą przecież nie musiał o nic pytać - widział wszystko. Czuł wszystko. Prawdziwy przyjaciel. To też dar od Boga.

Nasi grają

Tam był azyl Gustawa. Przyjeżdżał na miesiąc, dwa; rano wyznawał miłość Zośce, potem chodził po górach, ile mógł, a wieczorami gadał do upadłego w kuchni. Miał tu swoją scenę i publiczność. Ale przyjaźni nigdy nie udawał. Ani zainteresowania własną osobą. Gdy w telewizji puszczali jakiś jego film, okazywał ostentacyjny brak zainteresowania swoją fizycznością sprzed lat. Układał pasjansa, czytał. - Ja zaraz wołałam męża: 'Chodź, zobacz, nasi grają'. Magda przychodziła, oglądała, krytykowała siebie. A Gustaw - nic. Ja do dzisiaj tak mam, że jak puszczają film z Gustawem, usta same mi się śmieją i mówię do ekranu: 'Jesteś, Guciu, w domu'. Ale najbardziej jednak kochałam oglądać go na żywo. Najważniejsza z nocnych rozmów? Każdy pamięta ją inaczej. Zofia: - Najładniej Gustaw opowiadał o swojej mamie. Jak robiła ciasto drożdżowe. Mówił to z takim namaszczeniem, że od razu widziałam oczami wyobraźni to wszystko: kuchnię, mamę, rosnące ciasto... Magda: - Jedna rozmowa utkwiła mi w pamięci. To był szczególnie przykry moment dla Zosi. W okropnych okolicznościach zginęli jej najbliżsi ludzie. Część rodziny. Nie chcę o tym mówić szczegółowo. Dość, że wtedy siedziałam z Zosią i próbowałam ją pocieszyć po stracie. A potem, kiedy Gustaw umarł i sytuacja się odwróciła - to Zosia mnie pocieszała - zrozumiałam, jakie to było wtedy daremne. Że to tylko słowa. Oczywiście - są ważne, bo są dowodem, że przyjaciel o nas myśli. Ale ulgi nie przyniosą.

Operujcie, byle szybko

Gustaw Holoubek opowiadał następującą historię mówiącą wiele o temperamencie i charakterze przyjaciółki. Kiedyś Budzyńska zaniemogła na nogi. Zawiózł ją więc do szpitala warszawskiego, do jednego ze swoich przyjaciół - znakomitego profesora chirurgii. Na operację. Tenże profesor opowiadał później, że wyjaśnił kobiecie, co się z nią będzie wyprawiało. Że operacja będzie dwufazowa: najpierw trzeba będzie zoperować jedną nogę, po to żeby mogła ze dwa-trzy dni pochodzić. I dopiero potem trzeba będzie wziąć się za nogę drugą. Na co góralka wypaliła: - Absolutnie niemożliwe! Za trzy dni muszę być w domu. Kto się tam tym wszystkim zajmie? Profesor musiał się z tym pogodzić. Gdy Zofia leżała już na stole operacyjnym, objaśnił jej: - Widzisz, Zosieńko, tę nogę będę ci robił ja, a drugą mój kolega. - A kto będzie robił pomiędzy? - zdążyła jeszcze zapytać Budzyńska i zasnęła. Tego samego dnia wieczorem doktor wybrał się na wizytę do zoperowanej pacjentki. Ale nie zastał jej w łóżku. Była w sąsiednim pokoju, na drabinie. Myła okna. - Jak wy możecie wytrzymać w takim brudzie? - zapytała z wyrzutem lekarza.

Kochajcie ich na scenie

Przyjaciel to ten, kto nie obarcza swoimi problemami najbliższych - tak rozumie przyjaźń Zofia. - Nauczyli mnie tego rodzice. I ja też nigdy Gustawa nie obarczałam swoimi problemami. Nigdy nie prosiłam, żeby w czymkolwiek mi pomagał. Gdy Holoubek przyjeżdża pierwszy raz do Bukowiny, nie ma dnia, żeby ktoś nie zaczepiał Holoubków na ulicy i nie prosił o autograf. Magda próbuje się opalać przed domem Budzyńskich - nie daje rady. W sąsiednim domu okna obsadzone są przez gapiów. Ucieka, wpada w popłochu do ubikacji. A wielbiciele za nią. - Wtedy się wkurzyłam naprawdę. Mówię: 'Ludzie, rozumiem, że ich kochacie - ale kochajcie ich na scenie. Tutaj przyjeżdżają odpocząć'. No i dali w końcu spokój. Chociaż potem podobnie było z Wieśkiem Gołasem, jak zaczął do nas przyjeżdżać. Znowu ludzie na ulicy pokazywali go sobie palcami i mówili: 'Jak pragnę zdrowia - idzie Tomek z Czterech pancernych !'. Potem było lepiej. Potem - bo do Zofii z czasem zaczęło się zjeżdżać coraz więcej artystów. - Kasia Skrzynecka, Iwona Pavlović, Jan Nowicki, Asia Żółkowska, Stefan Friedman, Marek Kondrat... - wylicza góralka. - Tak że ludziom wreszcie to spowszedniało i dali im wszystkim święty spokój.

Słomka do słomki

Mogło się walić i palić, ale na Wielkanoc i Boże Narodzenie Gustaw z Magdą i Jasiem zawsze przyjechali. - Gucio trochę mi w kuchni przeszkadzał - śmieje się Zofia. - Bo to wiadomo, roboty przed świętami mnóstwo, a on chciał gadać. Jeszcze na mnie krzyczał. 'Chodź tu - wołał żartem. - Siadaj, gdzie się włóczysz!'. Przy tych przedświątecznych rozmowach Holoubek palił bardzo dużo. Szczególnie w ostatnich latach Zofia go strofowała. Mówię mu: 'Guciu, na litość boską - masz tylko jedno płuco, nie pal'. 'Ale ja tylko takie słomki mam...' - tłumaczył się, pokazując cieniutkie jak włos papieroski. 'Gucieńku, ale słomka do słomki, no... Oderwać cię nie można'.

Trzeba żyć

Bywało, że wpadał znienacka. Jak wtedy, gdy pojechali z Magdą nad morze. Zofia wiedziała, gdzie są. I że przyjadą do niej za cztery dni. Spokojnie więc pichci w swojej kuchni coś dla innych gości, naraz odwraca się od płyty pieca i widzi, że w progu stoi Gucio. Przygarbiony, jakby smętny trochę. Nie okazała zdziwienia. - Co się stało? - spytała spokojnie. No i dowiedziała się, że nie mógł już wytrzymać nad morzem. - Wszędzie tylko morze i piasek, piasek i morze. No ile można tego wytrzymać, powiedz? W dodatku traktowali mnie tam jak zboczeńca. Gustaw - który nie mógł usiedzieć na słońcu - często chował się w krzaki. Te same, w które chodzili załatwiać się plażowicze. Wchodzą, patrzą - ktoś siedzi. Podglądacz pewnie, psiakrew. Patrzą uważniej - coś ten podglądacz podobny do Holoubka... Nie zdzierżył. Wyjechał. Jak zachorował, nie poskarżył się Zośce ani Janowi. - Zawsze mówił: 'Czuję się dobrze, nic mi nie jest'. Nie żądał specjalnego traktowania. Tylko wtedy, gdy zadzwonił i poprosił o pokój przy kuchni - bo już nie miał siły dalej chodzić. - Magda była w Bukowinie jeszcze w lutym - jak Gucio był w szpitalu. Miała ciężkie tournée po Stanach i przyleciała na tydzień na narty. Gustawem zajmował się wtedy Jasiek. No a w marcu... Chwilę milczymy. - Wie pan, on nigdy nie mówił o śmierci. Był z długowiecznej rodziny. Nie przyjmował do wiadomości, że może umrzeć. Przelewało się z niego życie. I radość. Mówił: 'Wierzę, że wszystko się dobrze poukłada. Trzeba żyć. O śmierci nie myśleć'. Tego dnia, gdy umarł, Magda zadzwoniła do Zofii wczesnym rankiem. - Byłam niby przygotowana, bo szpital i tak dalej. Jednak było mi bardzo ciężko. Straciłam takiego przyjaciela... Potem na cmentarzu, w kaplicy, Zofia cały czas zastanawia się, czy możliwe jest, że w zamkniętej trumnie nie ma Gucia. Że zrobił jakiś psikus, ostatni żart, i oto pojawi się któregoś dnia znowu w jej kuchni, rozglądając się za wolnym miejscem i cichym głosem prosząc o kawę.

Ogarnia mnie spokój

Holoubek we 'Wspomnieniach z niepamięci' o Zofii Budzyńskiej: 'Dziś jest Wielki Piątek. Jestem w Bukowinie Tatrzańskiej i wyglądam przez okno mojej chałupy. Mówię mojej , bo jej właścicielami są nasi przyjaciele. (...) Ogarnia mnie spokój i poczucie bezpieczeństwa. Mogę sobie robić, co chcę. Pójść na spacer, czytać, układać pasjansa albo zejść na dół. A w kuchni jest Zosia. Piękna, wspaniała Zosia. (...) Zawsze przy gotowaniu, ogarnia wszystko, co dotyczy domu, i ma czas dla każdego, kto się do niej zwraca. A zwracają się do niej wszyscy ze wszystkim. Z pytaniami o porę posiłku, z chorymi dziećmi, ze zwierzeniami o sobie, żeby dowiedzieć się o najatrakcyjniejsze trasy wycieczkowe i czy lepiej najpierw zjeść śniadanie, a potem się umyć, czy odwrotnie. (...) Nie wiem, jak ona to robi, ale w ocenie ludzi jest niezrównana'.

On wiedział wszystko

Pytam, jak ją zmieniły te kuchenne trzydziestoletnie rozmowy. Uśmiecha się. - Gustaw był bardzo dobrym człowiekiem. Pomocnym. Całe życie staram się iść w jego ślady. Był moim drogowskazem - zresztą powiedziałam mu to w Płocku na benefisie. Teraz ja mogę być drogowskazem. Jak na przykład turysta pyta, jak dojść na jakiś szczyt, to ja mu szczegółowo opowiadam, bo Gustaw by tak zrobił. Życzliwość, dobroć - człowiek chce się oprzeć na takich ludziach jak na porządnym kiju podczas wyprawy w góry. Bardzo mi tego brakuje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji