Teatr jedyną moją siłą
- W "Garderobianym", granym obecnie w Teatrze Powszechnym, obnaża pan w roli Sira dusze aktora, w której artysta sąsiaduje z kabotynem...
- Nie ja wymyśliłem tę postać, tylko pan Ronald Harwood, który zresztą swego czasu był i aktorem, i garderobianym, i pewnie dlatego udało mu się dotknąć prawdy o zakulisowym życiu teatru i aktorów. Nie odczuwam specjalnej psychicznej wspólnoty z tą postacią, choć przyznaję - mam podobny stosunek do pracy. Moim zamiarem wcale nie było obnażanie i wyszydzanie rysów kabotyństwa starego aktora, ale raczej ukazanie, że pod całym sztafażem ułomności, obsesji, śmiesznostek i zawiści - niewykluczone, że wynikających z faktu uprawiania tego zawodu - kryje się człowiek, który wspaniale rozumie potrzeby i sens aktorstwa, teatru w ogóle. Egotyzm i nietolerancja bywa ceną, jaką się płaci za ambicje i lojalność wobec zawodu, który może nie jest najcięższy, ale wymaga jednak piekielnej dyscypliny technicznej i wewnętrznej. Bowiem ten zawód, jak żaden chyba inny orze psychikę człowieka, który go uprawia. Wali się Świat , - mówię teraz o sztuce Harwooda, rzecz jasna - lecą bomby, widowni prawdopodobnie nie będzie, ale ten człowiek musi grać, bo ma zobowiązania. Wobec kogo, dokładnie nie wiadomo, może wobec wyobrażeń o posłannictwie aktora?
- Czy taki "mus" nie jest już dewiacją?
- Może i tak, ale jakże wspaniałą! Mus - to jest dobre określenie. Kiedyś już grałem ze złamanym żebrem. Premierę "Króla Lira" w reżyserii Jarockiego. Wisiałem głową w dół; ból piekielny, ale grałem. Powie pan, że trzeba być nienormalnym? Być może, ale to jest odpowiedzialność wobec widza; on może nie przyjść ale mnie nie wolno nie chcieć. To jest coś, czego się czasem nienawidzi, bywa, że idzie się do teatru jak na ścięcie, ale to daje poczucie godności. Bo właściwie to nie jest zawód, to jest służba społeczna.
- Jaka jest cena sztucznego wywoływania i przeżywania emocji?
- Żeby nie zwariować, dla psychicznej higieny mówię sobie tak: o określonej godzinie mam spotkać się z człowiekiem, którego gram. Przychodzę do teatru, wkładam kostium i mówię do ludzi w jego imieniu. Po przedstawieniu natychmiast się z nim rozstaję. Staram się o nim nie myśleć. Oczywiście mogą przyjść jakieś refleksje, że było gorzej czy lepiej, ale staram się nie obcować z tym kimś do następnego spektaklu, do następnego spotkania. Wywoływanie scenicznych emocji nie zawsze wymaga wysiłku i owego "orania" psychiki, ale mimo wszystko uważam, że aktor, który wychodzi z teatru po przedstawieniu nie spocony nie "uruchomił się" wewnętrznie.
Jakimi sposobami pobudzam na scenie swoje, a właściwie granej postaci emocje, widz nie zawsze musi wiedzieć. Nie na każdym przedstawieniu, co prawda, ale bywa, że czuję w sobie naprawdę falę wzruszenia. Nie potrafię określić, co jest tego przyczyną, że to przychodzi, albo nie. I nie jest istotne, czy to jest gorące czy "wyrachowane". Nie jest ważne, jakim sposobem osiąga się efekty aktorskie, ważne jest żeby widz był tym poruszony. Nie wyjaśniajmy wszystkiego do końca, bo to ani łatwe, ani potrzebne. Jak to się dzieje, niech pozostanie tajemnicą każdego z nas.
- Ujmując to zagadnienie w kategoriach estetyki teatralnej - tak. Ale mnie interesuje, jakie to pozostawia ślady w psychice aktora. Czy takie życie fikcją "na zawołanie" nie doprowadza w końcu do pewnego rodzaju rozkojarzenia emocjonalnego?
Niewykluczone, ale jeśli to może być twórcze?
I pan godzi się płacić te cenę?
- Ja ją płacę i prawdopodobnie będę nadal płacił. Przyznam się panu, że ilekroć próbowałem osiągnąć nadmierna stabilizację psychiczną, od razu stawałem się - w moim odczuciu - gorszym aktorem
- Jak określiłby pan szkołę swojego aktorstwa?
- Zawodu uczyłem się u aktorów, którzy byli wybitnymi rzemieślnikami w tym fachu: podkreślam - rzemieślnikami bezbłędnymi technicznie. Między ich pokoleniem a moim zaistniał jednak spór estetyczny. Mówiąc jak najkrócej - oni byli z innego teatru, w którym spędzało się wieczór w przeestetyzowanej atmosferze, wśród spraw niezby drastycznych, nie dotkliwych. Dzisiaj natomiast teatr bywa brutalny, ma obowiązek atakować i ukazywać postawy społeczne, które reprezentuje widownia. Nie ich wina, że żyli w czasach innej estetyki. W swojej klasie byli wielcy. Rola dla nich była pewną całością, którą należało tylko wypełnić sobą. Utrzymywali, że aktor powinien być - w pewnej przenośni, rzecz jasna - łysy, bez brwi, oczu, kształtu nosa, ust, słowem bez wyrazu, i dopiero szminką należało nakładać osobowość stosowną do roli i sztuki. Nie dopuszczano wtedy w budowaniu roli prób zamanifestowania swej osobowości, tak jak to później robili Cybulski u nas, a James Dean w Ameryce. Chodzi o spojrzenie na rolę, na aktorstwo w ogóle, przez pryzmat własnego doświadczenia. Jan Kreczmar, który był w tym względzie niezwykle dogmatyczny, nie znosił wręcz Cybulskiego do momentu, aż zagrał z nim razem w "Szyfrach". I dopiero wtedy zrozumiał, że jego gra jest anachroniczna, że może być inne aktorstwo. I w ciągu ostatnich kilku lat życia stał się wielkim, artystą. Podobnie Kazimierz Opaliński; dopiero pod koniec życia stał się wspaniałym współczesnym aktorem.
- Czy nie dostrzega pan pewnego zagrożenia, że aktor niezależnie od roli gra siebie?
- Każda rola, to odmienny charakter ludzki, a ja pragnę poprzez siebie pokazywać za każdym razem innego czlowieka. Chociaż przeminęła już szkoła pełnej charakteryzacji, staram się, żeby w każdej roli inaczej wyglądać, mówić, poruszać się. Krytycy oglądają mnie co premierę i oceniają to, co akurat widzą. Gram Księdza Marka - mówią, że to dla mnie najlepszy kostium: jak zagrałem Docenta - tylko naukowców powinienem grać; kiedy znów chłopa w "Pieszo" Mrożka - wymarzony chłop; a po Kubusiu Fataliście - że moje miejsce tylko w komedii. Niby wszystko w porządku, bo to znaczy, że za każdym razem byłem sugestywny, ale jako aktor nie miałem szczęścia być oceniany "globalnie". Ale i cały mój wysiłek aktorski był skierowany na to, żeby umykać usystematyzowaniu, zaszeregowaniu. Gdyby ktoś zadał sobie trud oglądania mnie dzień po dniu w kilku różnych rolach, powiedzmy w "Iwonie", "Garderobianym", "Panu Cogito" i "Z życia glist" - miałby skalę porównawczą i podstawę do całościowego osądu mojego aktorstwa.
- Ciekawy pomysł - karnet na Zapasiewicza. Chyba jednak ma pan jedną wyraźną cechę: pojawia się pan na scenie czy ekranie z reguły bardziej w dramatach racji niż namiętności, emocji. Grane przez pana postacie zawsze są przepojone ironią, sceptycyzmem, rozgoryczeniem nawet. Więcej w pańskim aktorstwie z filozofa niż waganta.
- Staram się być dosyć zracjonalizowany. Nie ulegam emocjom również prywatnie. Jestem przeciwny chłodnemu aktorstwu, ale też uważam, że rola rodzi się w głowie, a nie w sercu. Mamy dziesiątki aktorów, takich ogólnie zemocjonowanych, ale nie da się powiedzieć, na czym polega dramat, w którym występują. Lubię kiedy partner jest równie mocny jak ja, też ma swoje racje, i kiedy się spieramy. Niech rozstrzyga widz. To jest właśnie siłą Szekspira, gdzie wszyscy właściwie mają rację. I Jago, i Otello. Każdy szaleniec ma swoje racje.
Rozgoryczenie? To pańska ocena. Jestem pełen energii i chęci robienia bardzo dużo.
- Aktorstwo, twierdzi pan, pochłania pana całkowicie. Ale marzy się panu - co wyznał pan nawet publicznie - własny teatr.
- Nadchodzi w życiu człowieka taki czas, kiedy wokół niego zaczynają się skupiać młodzi ludzie; zauważają, że jego postawa jest inspirująca dla innych. Odczuwam to w pracy, w szkole teatralnej. Jedni zamykają się i piszą pamiętniki, inni w ten ostatni etap wkraczają z cała otwartością Pora odchodzić, zatem trzeba komuś przekazać to wszystko, co jest ważne. Znam środowisko i wydaje mi się, że je rozumiem, wiem czego pragną aktorzy, czego im brak. Może także udałoby się stworzyć teatr, który nie byłby wyłącznie instytucją do grania przedstawień, bo jak mawiał Axer, teatr rodzi się przede wszystkim w rozmowie: a miał z kim rozmawiać - Kreczmara, Tarna, Csato.
- Ma pan już Teatr Za Daleki. Nawiasem mówiąc - nie było dla pana czegoś bliższego?
- Otrzymałem pewne propozycje, ale nie czas jeszcze o nich mówić. W każdym razie szansę są, chociaż prowadzenie teatru dzisiaj jest rzeczą ryzykowną, bo teatr istnieje dla publiczności, a poziom jej wymagań, oczekiwań, bardzo się obniżył, i trzeba szukać sposobów, aby odzyskiwać widzów nie obniżając poziomu artystycznego spektakli. Obserwuję nowy sposób obcowania z teatrem. Mam listę osób, którym muszę wysyłać zaproszenia na premierę, bo inaczej się obrażą, ale wiem, że nie przyjdą. Sam fakt, że zostali zaproszeni już zaspokaja ich potrzebę kontaktu z teatrem...
- A może niech ta widownia nie będzie duża, ale prawdziwa?
- Może zamiast kilkudziesięciu słabych teatrów trzeba by pozostawić tylko kilka dobrych? Może kiedyś do tego dojdzie, choć nieprędko, bo do tego trzeba by przede wszystkim silnej organizacji zawodowej aktorów. Może dożyjemy.