Artykuły

Młynarze u bram

"Piekarnia" w reż. Wojtka Klemma w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Łukasz Maciejewski w Teatrze.

Spektakl się nie zaczyna. W momencie, kiedy wchodzimy na widownię, aktorzy są już na scenie. Trzech chłopców kopie piłkę, w ich cieniu - cienie odtwórców pozostałych ról. W końcu światła gasną, coś się wreszcie zmienia. Tylko co?

*

Na środku ruchomej sceny stoi domek. Solidna nowoczesna metalowa konstrukcja wyśmiewająca solidną staroświecką kamienicę. Po prawej stronie grupa przebranych za młynarzy rockowych muzyków łoi ostre kawałki. Po lewej - oczekujący na swoją kolej, nieco znudzeni aktorzy. W tym czasie publiczność czeka na zawiązanie akcji - patrząc na efektowne męskie torsy półnagich ćwierć bogów, którzy prężą bicepsy oraz wyginają się rytmicznie. Piękna nasza scena cała.

Scena jest rzeczywiście piękna, a ciała aktorskiej młodzieży ze Starego elegancko opalone na solarce, tyle że cała reszta wygląda mniej ciekawie. Bohaterami "Piekarni" są bezrobotni, prowincjonalne damulki w papilotach, handlarze wciężkich futrach a la Rasputin oraz skrzywdzeni i poniżeni seksoholicy. Na tak zarysowanym tle rozgrywa się bolesna, ale przy tym dziwnie obojętnie opowiadana historia z morałem.

Biedna wdowa Queck (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik) ma pięcioro dzieci i żadnych szans na ich wykarmienie. Traci mieszkanie, skromny dobytek, w końcu życie. Odbywa się to przy akompaniamencie oratorskich popisów agenta nieruchomości (Adam Nawojczyk), handlarza drewnem (Bogdan Brzyski), wreszcie Mciningcra (Zbigniew W. Kaleta) -właściciela kamienicy i tytułowej piekarni. Również seksowna przedstawicielka Armii Zbawienia (Małgorzata Gałkowska) pod płaszczykiem pięknych religijnych haseł zajmuje się głównie zbawianiem własnych interesów. Na dobrą sprawę o panią Queck jako jedyny upomina się pospolity gazeciarz Meyer (Błażej Peszek), usiłujący nakłonić bezrobotnych do brutalnego wystąpienia przeciw wyzyskowi. Niestety, w ślad za zmarłą wdową zginą również jej obrońcy. Społeczny wyzysk nie zna, jak widać, pojęcia finału.

Jak wystawiać dzisiaj Brechta? Ironicznie czy buntowniczo, namiętnie czy powściągliwie? To coraz trudniejsze pytania,bo też dramaty twórcy "Matki Courage" w coraz mniejszym stopniu angażują (m.in. alterglobalistycznie wykształconego) widza. Co tu kryć, Brecht się nam zestarzał. Na szczęście Wojtek (dlaczego nie Wojciech?) Klemm, przez wiele lat mieszkający w Niemczech, dobrze czuje brechtowski język i potrafi udowodnić - jak to miało miejsce w doskonałej "Karierze Artura Ui", zrealizowanej w ubiegłym roku w teatrze jeleniogórskim - że ta dramaturgia może być ciągle żywa. W przypadku "Piekarni" teatralna ekshumacja się jednak nie powiodła.

Porażka reżysera była zresztą stosunkowo łatwa do przewidzenia. O ile w kanonicznych sztukach Brechta znajdziemy aktualne spiętrzenia paradoksów, o tyle "Piekarnia" brzmi dzisiaj tylko staroświecko i jednotonalnie. Błędem było wyciąganie jej z lamusa. Brecht, fertyczny anarchista z ludzką twarzą, w najlepszych dramatach potrafił łączyć cynizm, szyderstwo z wrażliwością. Nie dawał komfortu niezapomnianych wrażeń estetycznych, ale z reguły zmuszał do myślenia. W "Piekarni" jest wyłącznie banalny.

Podstawowym grzechem tej sztuki jest doraźność. Dramat powstał w latach 1929-1930, w przeddzień krachu gospodarczego. Obrońcy spektaklu powiedzą zapewne, że opisany tam wielki (głównie mentalny) kryzys społeczeństwa jest także dzisiaj chlebem naszym powszednim - ale "Piekarnia" zawodzi także na poziomie czysto teatralnego unerwienia. Nie ocalała w niej ani jedna psychologiczna subtelność czy wyrafinowana (a nie logistycznie podana na talerzu) metafora, która podniosłaby tę ponurą historię o kilka szczebli wyżej.

Brecht oskarżał "straszliwe" mieszczaństwo o znieczulicę i hipokryzję, wytykał, że toleruje ono łamanie prawa człowieka do godności. Klemm, w asyście związanego z grupą "Krytyki Politycznej" Igora Stokfiszewskiego, próbował wzmocnić przekaz Brechtowskiej dydaktycznej opowiastki o lewicowe trzy po trzy. Rezultat jest paradoksalny. Teatralna machina działa bez zarzutu. Zgrabnie aranżowane, chociaż mało oryginalne, pomysły sceniczne (Castorf i Lupa powinni chyba upomnieć się o copyright) żwawo napędzają lichą fabułę, ale cały tak zwany przekaz ulatnia się niczym kamfora.

"Piekarnia" to teatr atrakcyjny, śmiało sięgający po Brechtowski efekt obcości, ale ślizgający się po powierzchni problemów. Bohaterowie dmuchają, sapią i wyją do mikrofonu - reżyser pilnuje, żeby nawet przez moment nie wydali się zbyt normalni lub sympatyczni. Z trudem odnajdują się w takiej konwencji krakowscy aktorzy. Nie widać żadnego wspólnego rytmu, żadnej umowy.

Dobrze, że przynajmniej Hajewska-Krzysztofik w roli Queck wywalczyła sobie autonomię. Aktorka niby to potulnie poddaje się żelaznym regułom przedstawienia, w którym nie ma miejsca na emocjonalne szarże, ale - jak gdyby przy okazji - buduje drugą twarz bohaterki. Wdowa Queck jest, w zgodzie z ideologiczną strukturą spektaklu, tylko figurą w matematycznym rebusie (który wieńczy puenta o niesprawiedliwości świata). Wystarczy jednak przyjrzeć się szeroko otwartym, nawet w najgorszych momentach skorym do figli oczom bohaterki, aby zrozumieć, że aktorska charyzma nie mieści się w żadnym regulaminie teatralnym.

Hajewska zagrała w "Piekarni" ofiarę, która nie czuje bólu istnienia, nie jest bezwolnym pionkiem systemu - wdowa Queck uśmiecha się smutno, bo życie nie nauczyło jej ani walczyć, ani zwyciężać. Obce jest jej także myślenie perspektywiczne, zadowala się autystyczną miłością do chwili, która trwa. Nic ponad to. Najpierw kochała męża, potem rodziła dzieci, teraz umrze w kąciku. Hajewska przypomina w tej roli Gelsominę z arcydzieła Felliniego. Wystarczają jej drobiazgi: okruchy dobroci, kawałek chleba, ćwiartka uśmiechu. Jest od nas szczęśliwsza.

W spektaklu bronią się jeszcze kreacje Adama Nawojczyka (Flamm) i Bogdana Brzyskiego (handlarz drewnem), czyli aktorów, którzy - po niedawnym ekstremalnym doświadczeniu z "Factory 2" Lupy - potrafili toporność swoich bohaterów ująć w brawurowy, ironiczny cudzysłów. Na początku atrakcyjny wydawał mi się też pomysł z komentującym przebieg akcji, półnagim, lewicująco-antycznym chórem bezrobotnych, ale ten chwyt - stanowczo zresztą przez reżysera nadużywany - w miarę upływu czasu robił coraz smutniejsze wrażenie. Napakowani chłopcy zaczęli się pocić, niezdarnie wymachiwali rękami i słoniowato kręcili biodrami, proletariacko przy tym pokrzykując - nie mieli zielonego pojęcia, kogo grają. Inna sprawa, że istotnie niewiele mieli do zagrania. Poza tymi bicepsami.

Domyślam się, że chłód "Piekarni" miał sprowokować również do autoironicznych zestawień w rodzaju: "ci okrutni mieszczanie" to także widzowie. Nie ma dobrych, są tylko źli. Nawet w pasywności Queck i naiwnej dezynwolturze Meyera dojrzewa to samo ziarno obłudy. Gdyby zarabiali więcej, pracowali mniej, byliby zapewne takimi samymi konformistami jak piekarz albo agent nieruchomości. Albo jak my. Gdzie zatem tkwi ratunek? Ano w grupowej reorganizacji świata, w którym biedni z bogatymi spotkaliby się we wspólnym, radośnie komuni-zującym niebie. Ow ryzykowny banał, który serwują dramaturg z reżyserem, zbyt mocno się niegdyś skompromitował, żeby mógł dzisiaj zwyciężać artystycznie. I dlatego dęty, polityczny wykład Stokfiszewskiego kompletnie blamuje się teatralnie.

Wojtek Klemm w "Piekarni" próbował upiec chleb teatralny, który byłby zarazem wypieczoną lewicującą bagietką. Ale teatr znowu schrupał publicystykę. Ośmieszył ideolo. To, co w przedstawieniu miało być odważnym wezwaniem do intelektualnej rewolty, zamieniło się w grubymi nićmi szyty żart. Śmiejemy się z tej waszej ideologii. O to chodziło, panowie?

***

Łukasz Maciejewski - filmoznawca, dziennikarz prasowy, radiowy i telewizyjny; publikuje m.in. w "Tygodniku Powszechnym", "Dzienniku" i "Kwartalniku Filmowym".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji