Artykuły

Strzał do własnej bramki

"Opętani" w reż. Krzysztofa Garbaczewskiego w Teatrze im. Szaniawskiego w Wałbrzychu. Pisze Jacek Wakar w Dzienniku - dodatku Kultura.

Pierwsza część wałbrzyskich "Opętanych" zwiastuje teatralne wydarzenie. Krzysztof Garbaczewski czyta powieść Gombrowicza z rzadkim wyczuciem formy i stylu. Potem nie wiedzieć czemu zamienia pastisz na mętne celebracje. I przedstawienie diabli biorą...

Wystawić "Opętanych" w teatrze to wcale nie jest łatwa sprawa. Tego utworu Witolda Gombrowicza nie da się porównać z jakimkolwiek jego dziełem. Pisał tę książkę przecież dla żartu i dla pieniędzy, niedługo przed wybuchem wojny, drukując ją w odcinkach w prasie codziennej. A skoro tak, respektował rządzące tym gatunkiem prawa. Każdy z kawałków musiał mieć swoją małą kulminację i każdy musiał zakończyć się tak, by usychający z ciekawości czytelnik pognał po fragment następny.

Zatem są "Opętani" w wydaniu Gombrowicza wzorcową "złą" książką. Autor nawtykał tam wszystkiego, co kojarzyło mu się z tzw. prozą gotycką - niewyjaśnioną zbrodnię, położony na odludziu zamek, w którym rzecz jasna straszy, zgodnie z ówczesną modą jasnowidza, wątek spirytystyczny i homoseksualny. Atrakcji co nie miara, opisywanych na dodatek językiem właściwym w wielu fragmentach choćby Mniszkównie. Co nie oznacza oczywiście, że autor "Ślubu" nie miał świadomości tego. Miał i dworował sobie z tego między wierszami, ile wlezie. Zadaniem inscenizatora jest rozgryźć tę ironię i opowiedzieć ją za pomocą scenicznych obrazów.

Młody reżyser Krzysztof Garbaczewski radzi sobie z tym doskonale. Prowadzi akcję wprawną ręką, gdy trzeba, robi pauzy, by mogły wybrzmieć najbardziej absurdalne frazy książki. Nie drażnią w żadnym stopniu chwyty rodem z nowego teatru - telewizory, slajdy, mieniąca się niepokojącym światłem... pralka. Hińcz (Krzysztof Zarzecki w swej dotychczas najlepszej roli) martwym wzrokiem wpatruje się w tajemniczy ołówek. Rafał Kosowski z ironią gra Leszczuka, a zjawiskowa Paulina Chapko czyni ze swej Mai niebanalne połączenie femme fatale i zepsutego dziecka. W takim porządku całkowicie zrozumiałe wydaje się, że narrację prowadzi trup Maliniaka (Adam Wolańczyk), którego znakiem rozpoznawczym są śmiertelnie poczerniałe usta. Garbaczewski chwyta w lot gry Gombrowicza, smakuje romansowe frazy, celebruje kicz. Nie chce się opuszczać tak budowanego na scenie świata, bowiem pierwszej części wałbrzyskiego spektaklu towarzyszy poczucie, że oto polskiej reżyserii przybył ktoś o niepodrabialnym charakterze pisma, komu niepotrzebne są jakiekolwiek zaszufladkowania.

A potem dzieją się rzeczy niezrozumiałe. Artysta porzuca dawny styl, zaczyna przemawiać serio, choć słowa Gombrowicza z "Opętanych" nijak się do tego nie nadają. Drugą część przedstawienia wypełnia wątek homoseksualnego związku Księcia (Dariusz Maj) i Frania (Paweł Smagała) potraktowany najpoważniej jak się da. Cały wdzięk ulatnia się bezpowrotnie, czujemy się jak w teatrze reżysera nieudolnie podrabiającego duszny klimat inscenizacji Krystiana Lupy (Garbaczewski asystował mu przy "Factory 2"). Część ostatnia na szczęście ma więcej dynamiki, ale składa się z siedmiu celebrowanych w nieskończoność finałów. Choć jest ich tyle, spektakl właściwie się nie kończy, bo brakuje mu wyraźnej puenty. I tak to jest z wałbrzyskimi "Opętanymi". Z teatru nici, a mnie trafia szlag. Trudno zrozumieć, czemu w imię - jak rozumiem - wyższych, "artystycznych" celów rozwalać sobie samemu świetnie zaczętą robotę. Czemu wstydzić się poczucia humoru. Zdaje się, że Krzysztof Garbaczewski poczuł na sobie brzemię misji. Może następnym razem mu minie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji