Artykuły

Szekspir z... motopompą

Właściwie każda premiera teatralna nowego sezonu, na krakowskich scenach staje się w jakimś stopniu zaskoczeniem dla widza. Jeszcze nie otrząsnęliśmy się po kontrowersyjnych propozycjach inscenizacyjnych Lidii Zamkow w "Weselu" Wyspiańskiego, jeszcze mamy przed oczami szokujący spektakl "Klątwy" w ujęciu Konrada Swinarskiego, czy nader śmiałą wizję Stopki-Golińskiego z "Powrotu Odysa" - a już Stary Teatr wystawił starego Szekspira "Poskromienie złośnicy" tak po nowemu, że znów niektórzy wielbiciele klasyki mistrza ze Stratfordu mogą chodzić przez co najmniej kilka tygodni - w całkowitym oszołomieniu.

Jesteśmy świadkami jak by koncentrycznego ataku inscenizatorów na tzw. uznane świętości teatralne. I trudno nazwać to tylko modą. Wydaje się, że raptem nastąpiła niemal eksplozja twórczych pomysłów, że ożyły wymarłe od lat wulkany inwencji, a teatralnej lawinie nie opierają się już prawie żadne kanony tradycyjnego stylu scenicznego.

A więc mamy do czynienia z sezonem, obfitującym w prawdziwe wydarzenia teatralne. To nic, że dzielą one widownię oraz krytyków na dwa obozy, często zajadle polemizujące z sobą przy użyciu dział najcięższego kalibru. Jedni grzmią w obronie starych tekstów, trzymania się ściśle zaleceń autorów oraz ich ówczesnej wizji scenicznej - drudzy równie głośno demonstrują poparcie dla stanowiska współczesnych reżyserów, którzy nie tyle świętokradczo podnoszą rękę na zawartość treściową utworu, na jego myśl przewodnią, ile właśnie na skamieliny tekstu, nie przylegającego do wyobraźni człowieka naszej epoki.

Można by wprawdzie powiedzieć, że w sytuacji, kiedy dzieło klasyka brzmi już trochę obco dla współczesnego ucha, raczej nie warto sięgać po nie, aby je modelować według własnego uznania; że lepiej, zamiast wprowadzenia (mimo najlepszych intencji reżyserskich), pewnej deformacji utworu już gotowego, rozejrzeć się za nową pozycją, bliższą zamysłowi inscenizacyjnemu - aniżeli brać na warsztat jakiś, uświęcony wielkością tradycji, dramat.

Owszem, można i tak. Ale nie łudźmy się, że ta klasyka, pozostawiona w wiernym autorowi i jego dziełu, pod każdym względem, kształcie - będzie istotnie spełniała zawsze tę samą rolę w odczuciu odbiorcy. Nie łudźmy się, że pietyzm i poszanowania dla każdego słowa czy zdania, dla ówczesnego widzenia spraw, przedstawianych przez pisarza - rzeczywiście przybliżą najcenniejsze myśli oraz cały artystyczny urok dzieła: współczesnej widowni. Nawet tak potrzebna nam dla procesu właściwej edukacji społecznej, ideowa sztuki, poprzez pochwałę i krytykę pewnych postaw ludzkich, mimo iż w zgodzie z autorem, nie zawsze może dotrzeć do świadomości odbiorcy, jeśli posługuje się staroświecką, odległą od naszych pojęć, argumentacja sceniczną.

Nie popieram i nie godzę się na tzw. stawianie klasycznych sztuk na głowę, wypaczanie intencji utworu oraz wszelkie mętniactwo ideowo - artystyczne. - Szukanie za wszelką cenę taniej aluzyjności- i równie taniego efekciarstwa - nie ma niczego wspólnego z prawdziwą twórczością w teatrze. Natomiast każda próba mądrego, odkrywającego nieznane, a celne wartości poznawcze, zbliżenia klasyki do widza żyjącego w naszej epoce, a więc - wymagającego od teatru takiej wizji scenicznej, która odpowiada współczesnej wrażliwości człowieka - zasługuje na poparcie. Niezależnie od spraw spornych, jakie z sobą przynosi. Bez dyskusji bowiem nigdy nie dojdzie do koniecznych wyjaśnień i sprecyzowania stanowisk. Dopiero wtedy dokonuje się wyboru postawy i utrwala poglądy.

Szekspir, ten arcymistrz dramatu światowego, jest głosicielem prawd, które zawsze będą nas interesowały. W jego twórczości wciąż odnajdujemy lustra odbijające postępki ludzkie, niezależnie od czasu historycznego. Maski i kostium są tu mniej ważne. Liczą się działania oraz ich cel. Szekspir jest również pisarzem jak najbardziej ludowym, mimo wielu pozorów jego "dworskiego" teatru. Świadczy o tym język utworów i obszar zainteresowań tematycznych. Dotąd żyliśmy, można rzec, w aurze kiepskich przekładów dzieł Szekspira. Pseudo poetyckich, dziewiętnastowiecznych, czyli obcych duchowi tej "dramaturgii. Słusznie też napisał B. Taborski w związku z nowymi tłumaczeniami Szekspirowskiej twórczości przez Jerzego S. Sitę, że "poezja nie była wówczas przedmiotem elitarnego kunsztu, ale sprawą tycia codziennego". Tę codzienność przynosi świetny przekład Sity "Poskromienia złośnicy". I to z miejsca narzuca inny od tradycyjnego, wymiar inscenizacji komedii.

Inny, w ujęciu krakowskim Zygmunta Hubnera, to zbyt ogólnikowe stwierdzenie. Hubner zapragnął pokazać Szekspira na wskroś ludowego, a jednocześnie w pełni współczesnego, choć zachował jego renesansową jędrność. Tyle, że w sposób przewrotny. Niczym "mocne uderzenia" w muzyce - na motywach np. Bacha.

Już dawno - podkreślano (zwłaszcza Boy), że żywe sceny "Poskromienia złośnicy" to bezpośrednie sprawy między Petrukiem a Kasią. Reszta po prostu zwietrzała z biegiem wieków. Boy widział tu dwie drogi inscenizacji: albo wykrojenia "świetnego i zwięzłego żartu scenicznego" o istotnym poskromieniu złośnicy - albo "wzywając na pomoc teatralne przyprawy, starać się wstrzyknąć życie w te partie sztuki, w których ono po trosze wyciekło".

I oto Hubner wpadł na kapitalny pomysł owego zastrzyku życia współczesnego - w zmartwiałe już wątki komedii. Idąc za "Prologiem" Szekspira, a nawet za ówczesna praktyką przedstawień teatru Globe - stworzył teatr w teatrze. Ba, ale jaki teatr? Właśnie ową amatorską scenę, przypominającą trupę rzemieślniczą ze "Snu nocy letniej" lub występy festynowe, czy wreszcie produkcje kabaretów studenckich z finałem kupletowym o motopompie.

"Poskromienie złośnicy" rozgrywa się u Hubnera - w remizie strażackiej. Jest to swoista komedia dell arte amatorskiego zespołu Straży Pożarnej w Kaczym Dole. Mamy zatem najbardziej autentyczną zabawę w teatr, odgrywany przez członków orkiestry strażackiej, zgrywę, gdzie wszystkie chwyty sceniczne oraz wszelkie gatunki - od komedii po farsę, są dozwolone. Pożar uczuć, pożar namiętności - i ich gaszenie. Klamra spektaklu. Orkiestra gra, przebiera się w kostiumy z pseudoepoki, aktorzy bawią siebie oraz publiczność. Oto klasyk sprowadzony do warunków, w jakich sam ongiś występował. Uprawdopodobnienie sytuacji, w zetknięciu z podobną w naszych czasach, scenerią. Efekt tyle szokujący, co i zgodny z Szekspirem.

Tak więc Hubner zaprezentował współczesną wersję Szekspirowskiego teatru Globe. - Ostro, przekornie modelując obyczajową farsę Anglika przedstawiającego Włochów w polskiej remizie strażackiej. I cała historyjka poskramiania złośnic nabrała nowego smaku. Stała się strawna, a nawet pouczająca w swej absurdalnej wręcz śmieszności.

Wszyscy aktorzy wykazali tu sprawność warsztatową, odpowiednia do wyznaczonych im przez inscenizatora funkcji. Ta dyscyplina zespołu, przy równoczesnym rozmachu improwizacji komicznej, umowności zabawy w teatr - pozwala utrzymać cały spektakl w stylu jarmarcznego, plebejskiego humoru. Począwszy od Anny Polony (Kasia), Ewy Ciepieli (Blanka), Marty Stebnickiej (Wdowa-Dorota) - do Wojciecha Pszoniaka (Petrycy), Mariana Jastrzębskiego (Baptysta), Andrzeja Kozaka (Gremio), Jana Nowickiego (Lucencjusz), Stanisława Gronkowskiego (Grumio), Tadeusza Kwinty (Tranio), Tadeusza Jurasza (Kurtis), Kazimierza Kaczora (Hortensjusza), Aleksandra Fabisiaka (Biondello), Tadeusza Wesołowskiego (Wincencjusz), Wojciecha Ruszkowskiego (Bakałarz) i Michała Żarneckiego (Krawiec).

Bardzo dowcipne przystawki dekoracyjne oraz kostiumy zaprojektowali: Lidia i Jerzy Skarżyńscy, zaś oprawili całość w zgrabną muzykę - Lesław Lic.

Zdumienie (w sensie pozytywnym) budziły umiejętności gry na instrumentach dętych - aktorskiego zespołu, imitującego orkiestrę strażacką.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji