Artykuły

Dzień powszedni pana Blooma

"Ulisses" Joyce'a zabłądził pod strzechy. Brzmi to nieco prowokacyjnie, ale jest to fakt, tym bardziej zdumiewający, Jeśli się weźmie pod uwagę stopień trudności dzieła. Błyskawiczne rozejście się ogromnego - nie tylko na nasze stosunki - 40-tysięcznego nakładu, nie przestaje być fenomenem socjologicznym - świadczy o zasięgu zjawisk kulturalnych w naszym kraju. Nawet odliczywszy pewną ilość egzemplarzy, które rozczarowani nabywcy zwrócą księgarniom, czy zostawią w antykwariatach - zjawisko nie traci ani na znaczeniu, ani na intensywności.

Nareszcie można skonfrontować famę, idącą za książką. Gdy bowiem ukazała się po raz pierwszy, a było to pół wieku temu, wtajemniczeni widzieli w niej biblię nowoczesności. Na czym owa nowoczesność polegała? W dużym skrócie - na udanej literacko i nowej formalnie próbie "wywleczenia" z człowieka możliwie szerokiej gamy, żeby nie powiedzieć wszystkich myśli, całej utajonej ich prawdy i skojarzeń, jakie się nasuwają choćby w trakcie zwyczajnego spaceru, gdy myśli snują się leniwie, przeskakując z tematu na temat. Wyznajmy, bo już Joyce uczynił to przed nami, że często krąży ona wówczas dokoła spraw erotycznych, wywołując skojarzenia chwilami drastyczne. Otóż Joyce uczynił to z przedziwną ostrością i niespotykaną przenikliwością, przekraczającą często granice wrodzonej człowiekowi wstydliwości. Był w tej mierze nowatorem literackim. Opisał to, z czym mocowała się mniej więcej w tym samym czasie nauka, żeby wspomnieć o doświadczeniach prof. Freuda z zakresu psychoanalizy. Jego nowatorstwo literackie polegało nie tylko na opisie strumienia równoczesnych myśli, lecz również na poszerzeniu środków wyrazu, z czego wywodzi się cały współczesny teatr - Ionesco, Becket, Różewicz.

Owo obnażanie wstydliwych dotąd myśli człowieka było do tego stopnia szokujące, że purytańscy Anglicy i Amerykanie zabronili rozpowszechniania książki; ukazała się ona w Paryżu, gdzie mieszkał autor po pierwszej wojnie światowej. Amerykanie udostępnili ją szerokiej publiczności dopiero w 1933 r. Te purytańskie zastrzeżenia również się przyczyniły, i chyba w nie najmniejszym stopniu, do poszerzenia famy o "Ulissesie".

Ale naprawdę przecież nie na podniecającym dreszczyku drastycznych opisów polega doniosłość książki Joyce'a. Z myśli na te i inne tematy - narodu, rasy, pochodzenia, uczucia lęku, samotności, ciągłości biologicznego istnienia i wielu innych jeszcze - zbudował Joyce dzieło, którego osią fabularną jest opis jednego dnia, konkretnie 16 czerwca 1904 roku w życiu Leopolda Blooma, dublińskiego akwizytora ogłoszeniowego, który rano wychodzi z domu i przechadzając się po mieście zagląda w różne zakątki. Pierwsze kroki kieruje w stronę bulwaru nadmorskiego, gdzie siada na ławce. Przygląda się trzem młodym dziewczętom, które zajęły miejsca naprzeciwko. Widok jednej, figlarnej Gerty MacDowell diabelnie go podnieca. Uczucie jest tym ostrzejsze, że równocześnie Bloomowi przychodzi na myśl, że żona zdradza go w tej chwili z kochankiem. Istotnie - Molly przyjmuje w łóżku kochanka i zdławionym głosem opiewa radość oddawania się mężczyźnie. Ale Molly nie jest dziwką. Jest to raczej idea pełnej kobiecości nigdy nie nasyconej, wiecznie spragnionej, jak mityczna Gea - Ziemia. Cierpi i kocha - żeby znów użyć pewnych sformułowań poetyckich - za miliony innych kobiet, za cały ród kobiecy.

Bloom, jak legendarny Ulisses, nie przestając myśleć o żonie wpatruje się natarczywie w siedzące naprzeciw młode dziewczyny. Ogarniają go nieprzystojne pragnienia. Chętnie przespałby się z małą Gertą, która zresztą czuje to i tym bardziej drażni starszego, tęgawego pana prowokującym spojrzeniem. Robi to zaś tym chętniej, że siedzi i może ukryć swoje kalectwo - jest kulawa. Gdy Bloom to dostrzega - chłodnie w zapałach. Wstaje i idzie dalej. Po drodze wstępuje do baru Kiernana, zasiada przy stole obok podpitych już gości, którzy rozprawiają o polityce i bez skrępowania mówią, gdzie mają władzę i armię. Bloom nie wtrąca się do ich rozmowy, myśli o Szekspirze. To zaś kojarzy mu się z biblioteką. Zmierza tam, bo się spodziewa znaleźć tam Stefana Dedalusa, młodego poetę. Ci dwaj ludzie szukają się przez cały czas na zasadzie przeciwieństw i kompleksów, które ich nękają; Bloom jest opanowany kompleksem syna, pragnieniem biologicznego trwania, Dedalus - kompleksem ojca, potrzebą autorytetu moralnego. Bloom jest z pochodzenia Żydem, Dedalus walczy z wiarą, wyniesioną z domu, ugina się pod ciężarem winy wobec umierającej matki, której odmówił powrotu do Kościoła. Spotykają się i odtąd będą wędrować po dublińskim Nocnym Mieście, zakazanej dzielnicy domów publicznych, gdzie razem szukać będą wyzwolenia z trapiących ich koszmarów, z atawizmów, które w nich się budzą...

Spostrzegam, że zamiast o książce Joyce'a opowiadam już o przedstawieniu w Teatrze "Wybrzeże". Autorem sztuki o tym samym co książka tytule jest jej świetny tłumacz Maciej Słomczyński. Podjął on karkołomne zadanie pomieszczenia całego dzieła Joyce'a (przeszło 800 stron druku) w dwugodzinnym spektaklu. Jest to pierwsze na taką miarę zakrojone przedsięwzięcie; poprzednie dwie próby adaptacji ograniczały się do inscenizacji fragmentów "Ulissesa", zwłaszcza epizodu XV, napisanego w oryginale w formie dialogowej, a więc "gotowej" dramaturgicznie. Ambicją Słomczyńskiego były wyższe. Chciał dać widzom pojęcie o całym "Ulissesie", napisał go więc w pomniejszeniu, ale słowami Joyce'a, posługując się fragmentami oryginału, zastępując całe partie książki jednym często zdaniem. Odpadło wiele uroków książki, poezję trzeba było zastąpić innymi wartościami, ale w sumie cel został osiągnięty. Razem z reżyserem Zygmuntem Hubnerem zastosowali szereg środków, które okazały się nie tylko zręcznymi zabiegami inscenizacyjnymi, lecz stworzyły również pewne ekwiwalenty artystyczne. Ramą przedstawienia i jego klamrą ilustracyjną jest wielki monolog Molly, zajmujący w książce końcowy rozdział. W to wpisana jest wędrówka Blooma i Dedalusa po Dublinie. Przedstawienie zaczyna się od ukazania na scenie całego zespołu; panie są w sukniach z epoki, panowie w czarnych ubraniach i melonikach, jak londyńscy urzędnicy bankowi. Bloom i Dedalus są jednymi z wielu im podobnych. Inscenizator wyraźnie więc podkreśla, że nie chodzi konkretnie o Leopolda Blooma, szanowanego skądinąd obywatela miasta, ale o każdego zwykłego człowieka, o Jedermanna.

W książce Bloom przybiera różne postacie, w zależności od myśli, jakie go nachodzą. W sztuce Bloom (Stanisław Igar) i Stefan Dedalus (Jan Sieradziński) jedyni pozostają sobą do końca, bez zmian. Zmienia się natomiast wszystko dokoła nich. Przede wszystkim Molly (Halina Winiarska) przybierając po kolei postać młodej Gerty, by po chwili zamienić się w położnicę, rodzącą dziecko w klinice, a w Nocnym Mieście powitać Blooma jako właścicielka domu publicznego Bella Cohen. Również dziewczyny, które towarzyszyły Molly na bulwarze ukażą się kolejno jako pielęgniarki w klinice, czy dziewki w domu publicznym mamy Cohen. Zmienia się więc świat, zmieniają się ludzie; w istocie wszystko pozostaje po dawnemu, są to wszystko różne postacie tego samego niezmiennego świata, w którym samotny Bloom z samotnym Stefanem Dedalusem szukają Itaki, pragnąc obronić godność człowieka przed nieustannymi upokorzeniami, jakie napotykają, odnaleźć harmonię ze światem, w którym żyje człowiek uwikłany w lęki, nękany różnego rodzaju koszmarami, w gruncie rzeczy samotny, wiecznie poszukujący sojusznika w nieustannej walce.

Piękny moralitet kończy wspaniała poetycka apologia miłości, zamykająca monolog Molly, która jasnym dźwięcznym głosem zdaje się wołać, że w miłości nadzieja i oczyszczenie.

Przedstawienie gdańskie jest nie tylko wielkim osiągnięciem reżyserskim Zygmunta Hubnera, którego takt, kultura i wrażliwość (artystyczna zadecydowały i o kształcie widowiska, równocześnie bujnym formalnie, teatralnie bogatym w podteksty a przy tym czytelnym intelektualnie. Jest ono również wydarzeniem w teatrze polskim.

Sukces swój zawdzięcza inscenizator w dużej mierze dwojgu przede wszystkim aktorom Halinie Winiarskiej - potrafiła ona nadać poetycką formę najbardziej nawet drastycznym scenom w roli Molly i równocześnie zróżnicować i zindywidualizować inne, stworzone przez siebie postacie oraz Stanisławowi Igarowi, którego refleksyjny ton i niezwykła czujność artystyczna pozwoliły bez zubożania realizmu postaci Blooma i sytuacji, w jakich się znajdował wyrazić filozoficzny sens sztuki. Reszta zespołu precyzyjnie wykonała swe zadania; należałoby wymienić wszystkich. Ale przecież nie o nich jest ta sztuka i przedstawienie, którego dodatkowym walorem jest zachęta do przeczytania "Ulissesa", mimo trudności, jakie nastręcza lektura.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji