Artykuły

Z powodu "Ulissesa"

OMÓWIONA już na tych łamach premiera "Ulissesa'' w Teatrze "Wybrzeże", wybitne przedstawienie Zygmunta Hubnera, z pięknymi rolami Haliny Winiarskiej i Stanisława Igara, zwraca ponownie uwagę na to dzieło - jego tkwiące w kulturze korzenie i rozgałęziającą się aż we współczesność koronę -które stało się u nas u schyłku ubiegłego roku sensacją wydawniczą. Już od dawna żadna książka nie znalazła takiego oddźwięku wśród czytelników i w prasie jak "Ulisses" w przekładzie Macieja Słomczyńskiego. Pojawiły się głosy entuzjastyczne (Julian Przyboś, "Życie Warszawy''), erudycyjne rozprawy (Juliusz Kydryński "Życie Literackie"), rzeczowa krytyka przekładu (to nie znaczy wcale, że odmawiająca mu wartości! - Artur Sandauer, Polskie Radio), a także wypowiedzi nieco sceptyczne wobec powszechnej euforii czytelniczej (Jarosław Iwaszkiewicz "Życie Warszawy"; Zygmunt Kałużyński "Polityka").

Ten rozgłos krytyczny jest zrozumiały. Nikt i nigdy nie odmówił "Ulissesowi" wielkiego znaczenia w rozwoju literatury XX-wiecznej. W wydanej w roku 1953 przez "Wiedzę Powszechną" książce "Literatura międzywojenna", z której czerpało zapewne swą wiedzę w tej dziedzinie pokolenie dzisiejszych trzydziestolatków, znajduje się na temat "Ulissesa" tylko jedno zdanie, ale np. o Kafce nie wspomina się tam wcale.

"Samotnicze zasklepienie się artysty w obrębie doznań jednostki wyizolowanej z kręgu szerszych doświadczeń społecznych - pisze autor - rodzi na zachodzie Europy również i inne odmiany powieści psychologistycznej. Typowe i najbardziej głośne ich przykłady stanowią takie utwory jak wielka, kilkunastotomowa powieść francuskiego pisarza Marcela Prousta (1871-1922) "W poszukiwaniu straconego czasu" lub powieść angielskiego autora Jamesa Joyce'a (1882-1941) pt. "Ulisses", w której na przestrzeni tysiąca blisko stron opisany jest w sposób najbardziej drobiazgowy przebieg myśli i przeżyć bohatera w ciągu jednego dnia jego życia".

Nikt więc nie kwestionował znaczenia "Ulissesa", lecz przekładu nie było. W latach powojennych niemal w komplecie wydaliśmy dzieła Tomasza Manna (niektóre książki miały po dwa wydania), Julian Rogoziński dokończył zapoczątkowany przez Boya przekład "W poszukiwaniu straconego czasu" (także dwa wydania całości), wydaliśmy powieści i opowiadania Kafki. Nie wspominając już, rzecz prosta, o Conradzie, publikowanym przed wojną i wznawianym, uzupełnionym nowymi przekładami w latach powojennych. Klasycy literatury XX wieku są dziś dostępni przynajmniej w większych bibliotekach. Więc pewna gorączkowość, z jaką przyjęto dzieło Joyce'a, wydaje się zrozumiała: było ostatnim na tej liście reformatorów wyobraźni literackiej. Było ponadto dość wdzięczne dla tych, którzy chcieliby je poznać w oryginale lub w przekładzie na któryś z popularniejszych języków europejskich: nie lada znawca obcego języka potrafiłby przez nie przebrnąć, tyle pułapek zastawił autor, i tak bogato gospodarował sobie w angielszczyźnie, która w powszednim jest raczej językiem zwięzłym i nie wymagającym nadmiaru słownictwa.

Ale rozumiem także sceptycyzm Jarosława Iwaszkiewicza wobec bezkrytycznych entuzjastów! On "Ulissesa" poznał we właściwej porze, kiedy książka była literacką rewelacją. Dziś na czytelniku jako tako obeznanym ze współczesną literaturą nie powinna ona nawet robić wielkiego wrażenia. Przypomnijmy to tylko, co zostało wydane w ostatnim piętnastoleciu: "Drogi wolności" Sartre'a, powieści Butora, Robbe-Grilleta i Nathalie Sarraute, dramaty Ionesco. Cała literacka i techka Joyce'a, która była kiedyś największym zaskoczenie i rewelacją, została tu rozmieniona na drobne; powiedzmy inaczej: została zużytkowana w celach odmiennych i, oczywiście, o wiele bardziej ograniczonych. Dziś więc - a wciąż myślę o czytelniku znającym bieżącą produkcję wydawniczą - metoda literacka "Ulissesa", sposoby patrzenia na świat (bo właśnie o wielości sposobów trzeba mówić w przypadku tej książki) nie powinny zaskakiwać: poszczególne szkiełka, z jakich autor zbudował swą mozaikę, zostały już przez nas możliwie dokładnie obejrzane. Bo też mało który pisarz znalazł tylu następców, którzy dowolnie mogli czerpać z jego dzieł; żeby szli tropem jego myśli, nie żeby próbowali wznieść równie ogromną i precyzyjną konstrukcję, jak on to zrobił, po prostu znakomicie nadawał się do cząstkowego rozkradania. A jeśli ktoś by sądził, że sformułowanie to jest za ostre, możemy powiedzieć inaczej: już w "Ulissesie" (wyd. 1922) znalazła się większość tych wątków, tych wyobrażeń i tych sposobów literackiego opanowania świata, które proza nowoczesna, ale przecież i dramat odkryły dla siebie dopiero w połowie naszego stulecia.

Na szczęście została jeszcze pewna reszta, a może należałoby napisać, że zostało to, czego temu utworowi nie da się odebrać, co jest jego własnością najgłębszą, co stanowi o jego wewnętrznej artystycznej jedności, a zarazem nie dotyczy już tylko sfery literackiego zapisu. Monolog wewnętrzny tzw. trumień świadomości - to bywało przed Joyce'em, po nim szczególnie szeroko weszło do literatury, ale i w czasie, gdy pisał praktykowano np. w poezji tzw. zapis automatyczny świadomości twórcy. Oryginalnością "Ulissesa" wydaje się jednak wyciągnięcie z tej metody wszystkich konsekwencji, ominięcie wszelkich - istniejących przecież! - zakazów wewnętrznych, które nie pozwalają nam przyznać się do swoich myśli, pomysłów, szczególnie tych, jakie błyskawicowo przebiegają przez naszą wyobraźnię, mało kontrolowanych, stanowiących osobliwą, a właściwą ludzkiemu umysłowi grę skojarzeń. Inna sprawa, że nie zawsze te skojarzenia potrafilibyśmy nawet ująć w słowa; tak jak nie zawsze potrafilibyśmy opowiedzieć marzenie senne, które widzimy w sobie, zdawałoby się, jasno i precyzyjnie. Joyce nie tylko te marzenia, tę grę świadomości i podświadomości ujmuje w słowa, lecz buduje z niej postać bohatera, Leopolda Blooma, a także jego żony, Molly. W przytoczonych na początku słowach "Literatury międzywojennej'' nie ma przesady; rzeczywiście jest tu opisany "w sposób najbardziej drobiazgowy przebieg myśli i przeżyć bohatera w ciągu jednego dnia jego życia". A myśli te są rozmaite: o sprawach zawodowych i o jedzeniu, o Anglii i o przyjaciołach, o Irlandii i o przyjaciółkach, o śmierci wreszcie, o miłości i o najbardziej drastycznym ze wszystkiego erotyzmie. Każdy dzień powszedni każdemu dostarcza takich myśli. Może nie w tym natężeniu, przesycie nawet, ale zajęcie Blooma polegało na tym, że zbierał w co bogatszych przedsiębiorstwach ogłoszenia dla jednego z dublińskich dzienników. Musiał się wciąż kręcić wśród rozmaitych ludzi, być wszędzie. Kiedyś Stendhal napisał, że powieść jest zwierciadłem przechadzającym się po gościńcu życia. Bloom przechadzający się ulicami Dublina stał się zwierciadłem tego miasta w dniu 16 czerwca 1904 roku.

Powieść Joyce'a nie ukazała się bez oporów cenzury: jej egzemplarze konfiskowano i palono w Ameryce do roku 1933; angielskie wydanie drukowano w Paryżu. Przyczyniła się do tego śmiałość scen erotycznych, pewna obsesyjność tej sfery ludzkiego życia w myślach bohaterów, duża odwaga językowa: autor nie omijał wulgaryzmów, wyrażeń rynsztokowych, etc. - to wszystko istotnie ma pełne prawo odbijać się w świadomości przechodnia: to wszystko, czym żyje, czym dyszy ulica wielkiego miasta, dzielnice nędzy i dzielnice rozpusty; wykolejeni, zapici artyści i alkoholicy, którzy stali się już artystami swego nałogu. Myślę jednak, że jest to zaledwie połowa prawdy; drugiej połowy, powinniśmy szukać poza powieścią.

Nie muszę dziś przypominać, o konflikcie irlandzko-angielskim, politycznym i wyznaniowym; niedawne wypadki przypomniały go dostatecznie jaskrawo, a publicyści starali się wykładać jasno zarówno sens wydarzeń, jak ich historyczne podłoże. Konflikt istniał jednak również w sferze literatury: Irlandia wydawała wielkich pisarzy - angielskich. Kariera ich mogła się zacząć dopiero, kiedy zaadaptowali się w Londynie. Na przełomie stuleci był taki szczególnie drażniący przykład: G. B. Shaw. Joyce postawił, by tak sportowo powiedzieć, na innego konia. Odrzucił oficjalną niejako, lecz zarazem najdrażliwszą płaszczyznę sporu - wyznaniową. Nie katolickość Irlandii, co byłoby zrozumiałe i właściwie banalne, ale swobodną grę wyobraźni erotycznej swoich bohaterów przeciwstawił surowemu purytanizmowi kościoła anglikańskiego i zakłamanej, sztywnej, istniejącej jakby w krępującym gorsecie - znamy to z dziesiątków powieści, a także ze sztuk Shawa, nie warto ich przypominać - moralności jego wyznawców.

Gdyby "Ulisses" został napisany po francusku, byłby w tym zakresie dziełem o połowę mniej sensacyjnym i prowokującym; od Brantóme'a i Rabelais'go, poprzez de Sade'a, Diderota i Woltera, do Zoli nawet ("Ziemia"!) literatura francuska była w dziedzinie erotycznej bardzo swobodna; niewiele tematów tabu omijały pióro i wyobraźnia pisarzy, niewiele też potrafiłoby zażenować czytelnika. Inaczej w literaturze angielskiej. Ale inaczej też u Joyce'a: on bowiem nie przedstawiał czytelnikowi opisu, do czego - w imię "prawdy życia" - mogłoby się posunąć wielu pisarzy-naturalistów, lecz wyznanie, osobistą niejako projekcję myśli i wyobrażeń bohatera: a to poza przypadkami klinicznego ekshibicjonizmu bywa powściągane na ogół przez człowieka - zarówno ze względu na tzw. wrodzoną wstydliwość, jak i ze względu na środowisko społeczne i kulturę społecznego obcowania.

Skoro jednak ta kultura jest obca, narzucona, strzeżona w dodatku - czego dowody mamy w powieści - przez angielskich żołnierzy? Skoro jedyną własną odpowiedzią, jaką możemy przeciwstawić jest katolicka odmiana bigoterii na co również dostatecznie wiele dowodów w powieści? Znajdują się więc wobec siebie dwie siły, dwa poglądy na świat różne, odmienne, to prawda; ale zarazem w swych skutkach społecznych i obyczajowych jakoś zbieżne, pokrewne. I wiedzmy inaczej: dwa systemy ideologii i wiary, skłócone ze sobą, wrogie - a zarazem dla osiągnięcia przewagi posługujące się bronią o podobnej konstrukcji, by nie powiedzieć identyczną bronią. Dopóki powyższe zdanie będziemy rozumieć dosłownie, nie dopatrzymy się w nim niczego niestosownego dopóki będziemy mówić o szabli, karabinie, granacie, bombie. Ale jeśli zechcemy je zrozumieć metaforycznie a więc właściwie, jeśli zechcemy przenieść je na teren moralności społecznej i ludzkiej? Niech odpowiedź na to posunie doświadczenie ostatniej wojny: czy przed faszyzmem można się bronić metodami faszystowskimi? Czy przed ludobójstwem można się bronić metodą ludobójstwa? Czy przeciw rasizmowi znajdzie w sobie dostatecznie wiele argumentów ten, kto sam jest rasistą? Czy ten, kto jest nietolerancyjny u siebie, ma prawo żądać tolerancji dla siebie?

Na pozór tylko odbiegliśmy daleko od tematu. Ale właśnie w ten sposób Joyce podważył oficjalną płaszczyznę konfliktu irlandzko - angielskiego. Nawet ten autor, nawet w tej swojej książce okazał się pisarzem uwikłanym w historię i świetnie rozumiejącym jej tajemne mechanizmy cóż, że nie oglądane tym razem z perspektywy dyplomatycznych gabinetów, lecz dublińskiej ulicy. Właśnie to różni wielka literaturę od setek tomów codziennej produkcji wydawniczej, że potrafi poruszyć w czytelniku na pozór niespodziewane, ale jego własne doświadczenia czy przemyślenia. Dlatego, mówiąc o "Ulissesie", warto było spojrzeć na niego i z tej odległej, historycznej dziś już perspektywy.

Krytycy zajmujący się "Ulissesem" wiele napisali o tym, że jest to utwór rozpięty na kanwie "Odyssei", czego tytuł przecież nie ukrywa. Nie wydaje mi się to jednak informacją - poza wyjaśnieniem tytułu - ważną dla czytelnika. Powiem może herezję: ale nie wydaje mi się to także poważnym powodem do chwały. Autor jest na szczęście dyskretniejszy od swych krytyków. Przeniósł pewną sytuację literacką czy też model wędrówki bohatera - nie w tym celu jednak, jak można by sądzić z komentarzy, aby postaci Leopolda Blooma dodać mitologicznej wzniosłości. I to bowiem zdarza się w literaturze: że autor kształtuje swoich bohaterów na wzór antyczny, przypomina o tym natrętnie, mówi więc swoimi słowami: oto i my, dziś, jesteśmy wzniośli lub tragiczni, jako byli nimi bohaterowie greckiego teatru. Jest w takiej postawie, dostrzegalnej na przykład u niektórych amerykańskich dramaturgów, jakieś nuworyszostwo kulturalne, strojenie się w cudzy kostium. Powtarzam, że nie myślę tu o powieści Joyce'a, lecz o jego krytykach. A więc także o tym, czego warto, a czego nie warto w niej szukać. Na plaży nadmorskiej zazwyczaj szukamy muszelek: tam właśnie powinny się one znajdować. Ten sam odruch powtarzany wobec literatury, sztuki, jest zastraszająco banalny i jałowy: szukanie tego, co na pewno można znaleźć, niejako na swoim miejscu. Studium literatury porównawczej bywa pouczające, jeśli odkrywszy pokrewieństwa potrafimy wyciągnąć wnioski z dostrzeżonych różnic, jeśli właśnie w tych różnicach znajdziemy racje istnienia dzieła sztuki. Niestety, pedanteria uczonych w piśmie nie zostawia im zazwyczaj czasu na to, aby nadali sens swemu zajęciu.

I otóż sens "Ulissesa" leży także w jego odmienności od tego wszystkiego, z czym można by go porównać w literaturze; chcę powiedzieć leży bliżej rzeczywistości, niż mogą prowadzić wszelkie porównania literackie. To odkrycie wnętrza człowieka, jakiego dokonał Joyce, wnętrza, w którym odbija się świat i w którym jest zarazem komentarz własny do tego odbicia - to odkrycie, czy odsłonięcie raczej jest po prostu przerażające. To skłębienie prostactwa, prymitywizmu i najsubtelniejszych dywagacji moralnych albo estetycznych, okrucieństwa i naiwności; beztroskiego cynizmu i wyszukanego stylu myśli; fizjologii i tego, co skłonni bylibyśmy przypisywać własnej istocie duchowej. Ten autor na pewno nie szukał swych "muszelek" na czystym, łatwo dostępnym, przybrzeżnym piasku.

Bodajże przed dwunastu laty wszedłem w British Museum do gabinetu rękopisów. W notatkach opublikowanych przez Wydawnictwo Poznańskie ("Gdzie nas nie ma") zachował się taki fragment:

"O ostatniej, wydanej w roku 1939, książce Joyce'a "Finnegans Wake" krytycy piszą, że przyswoił w niej autor angielszczyźnie największą ilość obcych słów, że jego praca polegała na komplikowaniu tekstu, spiętrzaniu stylu, że spoza płynnej magmy językowej chciał wydobyć jakiś nowy, nieoczekiwany dla niego samego sens. Chętnie w to uwierzę, patrząc na gruby zeszyt olbrzymiego formatu. Duże, dość równe pismo panny sklepowej, kreślone, poprawiane, jedna strona, druga, trzecia. Nagle czerwona kredka przekreśla całą stronicę - i dalej: aż do dziewiątej. Znów kilka stron nie przekreślonych, nowa redakcja tekstu, który podczas krótkiego wytchnienia w pracy nie oparł się krytycyzmowi. I dalej: to samo, znów to samo, stale to samo. Jakaś obłędna męczarnia, mordercze wyrywanie z siebie zdań, myśli, po to, by za chwilę zepchnąć je na powrót tam, skąd przyszły, by szukać dla nich nowego ujścia, nowej szansy. Czy ten człowiek wiedział z góry, co chce powiedzieć czy też miał tylko nadzieję, zawsze nadzieję, że zdoła coś powiedzieć - na przekór sobie, światu, na przekór wszystkim siłom, które wtłoczyły jego mózg w niewielką łysiejącą czaszkę?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji