Artykuły

"Ulisses"

"Ulisses" sztuka Macieja Słomczyńskiego według Jamesa Joyce'a. Prapremiera w Teatrze "Wybrzeże"

Zastanówmy się, ile w tym przedstawieniu jest Joyce'a, a ile Słomczyńskiego? Bo istotnie - to nie zwykła adaptacja powieści, lecz przekomponowanie w taki sposób, że 800-stronicowy tom stał się dwuczęściowym dziełem scenicznym.

Oczywiście język teatru jest inny od języka utworu epickiego, z tego tłumacz "Ulissesa" i autor sztuki doskonale zdawał sobie sprawę i dlatego też głównie podjął trud napisania uteatralnionej transkrypcji dzieła Joyce'owskiego. Bo po obejrzeniu przedstawienia na pewno łatwiejsza będzie lektura książki, bardzo trudnej dla nieprzygotowanego czytelnika.

Czemu? Joyce stare metody pisarskie uważał za niedoskonałe, wręcz absurdalne, i nie pozwalające na dość wnikliwe poznawanie działań zwłaszcza umysłu ludzkiego. Starał się więc burzyć konwencje literackie, którym zwłaszcza hołdował wiek XIX, lecz nie poprzez parodiowanie ich, natomiast tworząc nowe metody twórczości literackiej.

Przez 7 lat pisał "Ulissesa". Przyjęto go bardzo różnie. W 1922 r. wydany we Francji, dopiero w 1927 r. dopuszczony został do sprzedaży w Anglii. Wielu krytyków uważało, że prekursorstwem swym wyprzedził epokę, inni - że zapomniany wkrótce "znajdzie się w lamusie".

Joyce w swym utworze jakby unicestwia element czasu, wychodząc z założenia, że to co dla jednych jest w ich pamięci ledwie nic nie znaczącą chwilą, dla innych - niezwykle intensywnym i bogatym przeżyciem. Nieprzerwany proces przepływu świadomości, nie mającej żadnego logicznego powiązania, żadnych więzów społecznych ani moralnych i inne przejawy jaźni ludzkiej na pewno są trudne do wyłożenia językiem literackim, dlatego Joyce stworzył specjalne słownictwo angielskie, podobno znakomite, jako iż sam był świetnym językoznawcą. Ale to już zagadnienie raczej dla anglistów, nas interesuje polski przekład i polska przeróbka sceniczna - oba dzieła stworzone przez Macieja Słomczyńskiego.

"Ulisses" to przeżycia trojga ludzi, na tle całej zresztą plejady człowieczej, zamieszkującej irlandzką stolicę Dublin, zamknięte w 18 epizodach, które rozgrywają się - w świadomości i podświadomości, nieraz bardzo odległej - w przeciągu 18 godzin, dnia 18 czerwca 1904 roku. Są to dialogi, opowiadania, marzenia, rozważania, wszystko przepływające, nasuwające się jedno na drugie, bez logicznego sekwensu. Przebłyski świadomości obnaża się bez osłonek, żadnego marzenia sennego, nawet gdy jest wynaturzone, autor nie tuszuje, ani nie przemilcza. Wszystkie lęki i nadzieje te okruchy, które kryją się gdzieś po zakamarkach ludzkiej pamięci, wszystko to budzi się dzięki przypadkowym skojarzeniom i ożywa.

Ta skomplikowana i zdawałoby się chaotyczna droga wiedzie autora do jednego wielkiego celu pokazania pełnego człowieka. A poprzez człowieka, jakiegoś wszechczłowieka - do ludzkości.

W powieści jest wiele aluzji do homeryckich Leopold Bloom w swej 18-godzinnej wędrówce. Jakby szukał syna, Stefan Dedalus znów poszukuje ojca Odysa. W przeróbce scenicznej wszystkie te aluzje wyeliminowano. Połączono tez po kilka postaci, w tym co najistotniejsze, Molly Bloom wciela się w rozliczne kobiety, dokonując przemian osobowości nieraz na oczach widza, ale to zamierzenie ma specjalny celt stworzenie "wspólnej osnowy" uniwersalnego pierwiastka kobiecego, jak ro wyjaśnił w programie Egon Naganowski, komentator zamierzeń Macieja Słomczyńskiego.

W każdym razie w sztuce jest autentyzm utworu Joyce'a, jego klimat. I to jest wielkie zwycięstwo Słomczyńskiego.

Choć główną postacią sztuki jest tytułowy Ulisses, w sztuce pozbawiony, jak się rzekło, wszelkich powinowactw mitologicznych, i rzecz się dzieje w gruncie rzeczy od wyjścia z domu do powrotu Leopolda Blooma, a więc w czasie jego wędrówek po mieście, zrozumiałych, boć ten współczesny Odyseusz to przecież drobny żydowski akwizytor ogłoszeniowy, głównym zagadnieniem są sprawy seksualne, a łóżko z nocnikiem - sprzętem, który króluje na scenie przez ogromną, przeważającą część przedstawienia.

"Obsesja seksualna? Zapewne. Dziś na pewno nas tak nie szokuje, nie uważamy dlatego "Ulissesa" za tak "rewolucyjny", jak wtedy gdy powstawał, gdy purytanizm na świecie święcił triumfy, czego zresztą najlepszym dowodem jest historia z niedopuszczaniem do rozpowszechnienia tej właśnie książki w krajach anglosaskich.

Przedstawienie "Ulissesa" w Gdańsku jest prapremierą. Reżyserował je gościnnie Zygmunt Hubner, którego wiele znakomitych inscenizacji w Teatrze "Wybrzeże" pamiętamy, a okres jego kierownictwa artystycznego w naszym teatrze uważamy za jeden z najciekawszych. "Ulissesa" wyreżyserował ze smakiem, w dobrym guście, nie pozwalając na żadne przejaskrawienie śliskich momentów, ale również nie tonując niepotrzebnie tych scen, których wyrazistość jest konieczna do podkreślenia złożoności wędrówek podświadomych, a jakże drastycznych nieraz myśli i doznań ludzkich. Widać bardzo harmonijnie współpracował z aktorami, gdyż nie zauważyliśmy, by któryś z grających "puścił" - jak to się mówi w gwarze zakulisowej - swą rolę. Przedstawienie było zagrane sprawnie, czysto, w tempie - "bez pudła".

Oczywiście, ton całości nadają jednak nie aktorzy tworzący tło, a postacie pierwszoplanowe. STANISŁAW IGAR, w czarnym meloniku, w nienagannie skrojonej marynarce, z dewizką od zegarka u kamizelki i z parasolem w ręku, krążący po dublińskich ulicach, placach, cmentarzu, parku i knajpach, dzielnicy domów publicznych, a gdy myślą błądzić zacznie po przeszłości i przyszłości, jego majaki prowadzą nas do domu ojca, który rzucił, na szczyty władzy, z której go strącają, do jakiegoś monstrualnego sądu... Aktor w sposób godny podziwu, jakby cyzelując po rzeźbiarsku drobiazgi, tworzył w inny sposób, bo w innych okolicznościach, raz w pełni świadomości, to znowu w podświadomości, monolityczną wręcz postać wędrowca, tułacza, opętanego miłością do żony, niegdyś go kochającej, dziś bez żenady przyprawiającej mu rogi. Od chwili podawania Molly śniadania do łóżka (autentyczny zapach smażonych nerek rozchodził się po widowni) aż do powrotu i ułożenia się do snu - Igar rolę zbudował kapitalnie.

Joyce każe Molly Bloom cały czas leżeć w łóżku. Słomczyński wyprowadza ją z niego i przez to wzbogaca postać o kilka jeszcze wcieleń, co pozwoliło HALINIE WINIARSKIEJ na pełniejsze jeszcze uzewnętrznienie kobiecości. Bo głośny monolog o kobiecych podświadomych marzeniach, uważany za tak pornograficzny, iż on głównie był przyczyną indeksu "Ulissesa" w Anglii i Stanach Zjednoczonych, mimo wszystko jest dość jednostronny, toteż Słomczyński słusznie podzielił go na kilka części i w kilku dawkach przekazuje publiczności ustami Molly, a nie w jednej długiej porcji na końcu sztuki. Halina Winiarska tę trudną i niebezpieczną rolę zagrała bardzo pięknie. Umiar gdzie trzeba; żar i namiętność bez ostentacji; beznaganna aparycja i pięknie podawany tekst.

Rolę Stefana Dedalusa, poety i filozofa, który w powieści podobnie jak Bloom wędruje po Dublinie, niestety Słomczyński ograniczył w sztuce. Zapewne zmusiła go do tego objętość egzemplarza, a i tak przedstawienie trwa 3 pełne godziny. Ale grający Stefana Dedalusa JAN SIERADZIŃSKI nie miał takich możliwości, jak aktorzy kreujący małżeństwo Bloom. Tym niemniej buntujący się poeta w interpretacji Sieradzińskiego pobudzał do zastanowienia się nad rolą literatury.

Skoro tak dokładnie określono kiedy i gdzie wędrówka Blooma się odbywa trzeba - moim zdaniem - scenografią jakoś nawiązywać do tych ustaleń. Lidia Minticz i Jerzy Skarżyński w tym względzie mało sobie zadali trudu, raczej ograniczając się do rozmieszczenia na scenie owego wszechobecnego łoża i jakichś niewiele mówiących zwałów bali czy opakowań (aluzja do podświadomości?) oraz poubierania aktorów w zgoła eklektyczne kostiumy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji