Kukułcze gniazdo
Kukułcze jajo jest większe od pozostałych, wśród których znalazło się w cudzym gnieździe, a gardziel wyklutego pisklęcia jest szersza. Kukułcze pisklę szybciej rośnie, a gdy miejsca w gnieździe brakuje, inne, słabsze wypadają z niego. A jednak kukułkę wybraliśmy na ptaka dla naszych zegarów, dla wróżby, czy będziemy bogaci, ile będzie w rodzinie dzieci... Przecież to ptak - darmozjad, ptak - szuler.
Rozłożyłam przed sobą program teatralny "Lotu nad kukułczym gniazdem". Nie dla przypomnienia. Treść dobrze pamiętam. Między treścią sztuki a graficzną stroną programu można odkryć ścisły związek. Istotną treścią - jeśli tak można powiedzieć - surrealistycznych rysunków w programie jest "skróliczenie" człowieka. Może ilustracje te wzięły się ze słów Hardinga - jednego z pacjentów pokazanej w sztuce kliniki psychiatrycznej: nie znajdujemy się tutaj dlatego, że jesteśmy królikami - bylibyśmy królikami wszędzie - ale dlatego, że nie możemy się dostosować do naszej króliczości. Program graficznie opracował Andrzej Dudziński.
- Jedyną naprawdę interesującą kwestią po wyciszeniu gwałtownych wzruszeń podczas spektaklu zostało pytanie, dlaczego Murphy tak jednoznacznie w sztuce wydawał się pozytywny?
Nonkonformista jest dla życia społecznego lekiem na przesadę. Pobudza życie zbiorowe do wysiłku myślenia, wprowadza doń nowe pierwiastki.
Konformizm niejedną ma nazwę: przystosowanie, adaptacja, itp. Przybiera czasem pozytywne znaczenie - odnalezienia swego miejsca, pogodzenia się z rzeczywistością. I trudno przeczyć temu, że jakieś przystosowanie się do otoczenia jest pozytywnym przejawem społecznej natury jednostki ludzkiej. A więc nie o każde przystosowanie idzie w sporze z postawą konformistyczną, lecz o jego stopień. Konformizm w czystej postaci, jak też jego całkowite zaprzeczenie - anarchizm są abstrakcjami niespotykanymi w rzeczywistości.
- Dlaczego tak daleko odbiegłam od spektaklu?
Konformizm jednostki wynika z potrzeby pewnego uporządkowania reguł zbiorowej gry, przekonań. Trudno działać bez ogólnie przyjętych i powszechnie uznanych prawideł postępowania. Jakiś stopień konformizmu jest użyteczny dla jednostki, gdyż dzięki niemu może ona osiągać wartości, które ceni. Gorzej, gdy jakaś społeczność chce się kierować takimi regułami działania, które są użyteczne jednostce, a większej całości szkodzą. Jednolitość reguł, wierność zasadom kaleczy ontologiczną i moralną różnorodność, jaką jest większa zbiorowość. Wypacza, ogranicza - niezależnie od tego, jak wysoce niepodważalna idea Powszechnej Pomyślności, Powszechnego Ładu czy Absolutnej Prawdy patronuje dążeniom do ujednolicenia postaw i poglądów.
- Przecież to wszystko nie jest jeszcze o spektaklu.
Człowiek potrzebuje scalonego sensu życia, potrzebuje wytycznych dla swoich poczynań. W końcu jest wszystko jedno, czy przyjął je z dziedzictwem uwarunkowań społeczno-kulturowych, czy doszedł do nich na drodze rewizji "zastanego". W każdym przypadku dąży do tego, aby wszystkie elementy wiary, wiedzy i doświadczenia zorganizowały się w całość wyjaśniającą istotne dla niego problemy.
Inaczej wygląda ta sprawa w życiu społeczności. Szkodzi jej zbytnia "jednakowość". Bo w życiu społecznym tylko zewnętrzne manifestacje poglądów mogą być ujednolicone. Nie jest możliwe tak jednoznaczne wyznaczenie ich treści, by wykluczało możliwość różnorodnych interpretacji. Postulat jednomyślności jest z góry skazany na niepowodzenie.
Usiłuję wyobrazić sobie całkiem inną sytuację niż przedstawiona nam przez autorów spektaklu. Powiedzmy, że społeczność rządzi się zasadami Mc Murphy'ego.
Oto jak charakteryzuje go Weldmeir w zamieszczonej w programie recenzji: pijak, awanturnik, szuler, kobieciarz, niebywały zawadiaka.
Użycie, nielegalne sposoby dochodzenia do pieniędzy, walka per fas et nefas o władzę byłyby powszechnie stosowanymi regułami gry i w tym sensie "normami obowiązującymi" wszystkich członków społeczności. Ktoś, kto nie podzielałby ani poglądów, ani takiego stylu życia, byłby, oczywiście nonkonformistą, ba, nawet anarchistą godnym izolacji od całości. Siostra Ratched nie byłaby Wielką Pielęgniarką, bo to ją by leczono z niebywale bezużytecznych zasad, z chorobliwej pruderii i uporu tkwienia w obsesyjnej nietykalności swego ciała. Nie byłaby tyranem, lecz ofiarą. Byłaby nieco śmieszna, ale i godna szacunku. Każdą przemoc, nawet zastosowaną w imię leczenia i nagięcia do obowiązujących norm, widz odebrałby jako pogwałcenie osobistej wolności i doszedłby do wniosku, że jest w postawie tej kobiety coś wartościowego, czego brak w istniejącym stanie rzeczy.
Wracam jednak do spektaklu. Komu służył Regulamin szpitala? Miał służyć pacjentom, powinien sprzyjać leczeniu, prowadzić do samorządności grupy chorych, do współżycia i wspólnoty jej członków, do przyjęcia odpowiedzialności za siebie i innych. Taki był cel oficjalny porządku panującego w szpitalu. Tak też interpretowała swoje polecenia Wielka Pielęgniarka. Murphy stał się nonkonformistą przez żądanie rzeczywistej realizacji Regulaminu, a mianowicie: współdecydowania chorych o programie zajęć, o sposobie spędzania wolnego czasu itp. Gdy usiłował egzekwować uprawnienia pacjentów i własne - już nie z myślą o własnych jedynie korzyściach, lecz z powodu rzeczywistej sympatii dla kolegów i chęci przywrócenia im normalnych, jego zdaniem, radości życia - staje oko w oko ze strażniczką formuł regulaminowych, a nie demokratycznego zdawałoby się ducha ustalonych norm współżycia. Nikt przed Murphym nie zauważył tego rozdźwięku. Może go nie było. Wszyscy - jak sami twierdzili - dobrowolnie podporządkowali się regułom gry.
Murphy nie był "programowym nonkonformistą" i dlatego ogólnikowe rozważania tego faktu ujmują coś zasadniczego z roli, jaką odegrał w społeczności szpitalnej. Kiedy się w niej pojawia, chce tylko ułożyć sobie życie po swojemu, tak jak dotychczas. Robić to, co lubi, a innych podporządkować sobie. W jakim momencie się to zmienia? Jeszcze nie wówczas, gdy dla żartu, dla wygrania zakładu chce "złamać" Wielką Pielęgniarkę, sprowokować jakiś jej gest, ba, nawet odruch osobisty. Sprzeciwia się jej, drażni mniej dla zaznaczenia własnej woli, chce rozedrzeć "nieprzemakalny płaszcz" obowiązku, w jaki się odziała, dowieść - dla niej samej i dla innych - że jest także kobietą. Murphy odkrywa stopniowo, że idzie tu o coś więcej. Zaczyna rozumieć, że Wielka Pielęgniarka broni nie tylko własnej nietykalności. Broni ustalonych, wypróbowanych sposobów działania, Regulaminu - jest jego strażniczką i wyznawczynią.
To właściwie wszystko, co chciałam powiedzieć na temat: dlaczego Murphy podobał mi się tak, jak i całej publiczności teatralnej, mimo że był pijakiem, szulerem, kobieciarzem i niesłychanym zawadiaką. Był jeszcze kimś poza tym.
Rzeczywistość teatralna - aktorzy, dekoracje, publiczność - znikała z pola uwagi na rzecz realiów z życia szpitalnego. Chorzy byli prawdziwnymi ludźmi i dlatego zdziwiła minie uwaga Kena Keseya (którą znalazłam w programie sztuki: Myślicie, że to jest zbyt przerażające, aby mogło się zdarzyć, zbyt okropne, aby było prawdą. (...) Ale jest to prawdą, nawet jeśli się nigdy nie zdarzyło. Oczywiście, że jest to prawdą i wydarzyć się może w różnych miejscach, nie tylko na północno-zachodnim wybrzeżu Pacyfiku.