Artykuły

Ten kontredans z Joyce'em...

WBREW pozorom, niełatwy jest los arcydzieł, poprzedzonych nadto szumną reklamą. Książkową edycję "Ulissesa" poprzedziła u nas kampania tak grzmiąca, że można było się zadumać o autorach rodzimych, traktowanych po macoszemu w porównaniu z pisarzem, który od dobrych czterdziestu lat otoczony jest legendą. Ale skutek był dla Joyce'a paradoksalny; wielu ludzi, już na zapas pouczanych gorliwie, że jest to coś, czego nie posiadać się nie godzi, poczuło się pogwałconych w suwerenności i autonomiczności swojego sądu; w efekcie, za sprawą wiecznie drzemiącej w nas przekory, uznało za swój nieledwie - obowiązek głosować przeciw "Ulissesowi". Liczni z moich znajomych - skądinąd także literackich wybrednisiów - poprzysięgło sobie wstrzymać się od lektury, inni nie byli w stanie się zachwycić "aż tak". Co do mnie, z góry nie dowierzając Kydryńskiemu, nastawiwszy się raczej nieufnie wobec agitacji tak bardzo przychylnej autorowi "powieści wszystkich powieści, jakie powstały i jakie kiedykolwiek ma napisać dłoń człowieka" - sama sobie zgotowałam niespodziankę; mnie tam "Ulisses" w czytaniu się podobał. Autentycznie.

Aliści nie miał to być koniec perypetii rodaków z "Ulissesem"! Wkrótce po błyskawicznym rozejściu się nakładu i piwowskich posiłków, lotem jaskółki obiegła kraj wiadomość, że TEATR WYBRZEŻE, pod reżyserską batutą ZYGMUNTA HUBNERA, wziął powieść-gigant na warsztat. Atmosfera krążąca wokół przygotowań - równie jak ta, która poprzedziła owoc kilkunastoletniego hobby autora "Alexów" na rynku - była pikantna. Po kilku pierwszych przedstawieniach z dalekiego Gdańska aż do stolicy dotarła plotka, że ten "słomczyński" "Ulisses" taki och i ach, że ani chybi lada moment grozi mu auto-da-fe, zachłyśnięcie się własną doskonałością. Kilka razy jeszcze - i tyle naszego szczęścia; rychło zejdzie z afisza. Za śmiały, zbyt niemoralny, jeszcze więcej niż ten świntuch Joyce. - Rzecz z niezbędną, tajemniczą aurą kolportowano w gronie osób wtajemniczonych. Niestety, wiadomość została na miejscu publicznie zdementowana, w obecności przybyłych tłumnie na sesję swego Klubu krytyków teatralnych; poczuliśmy się z miejsca jakby nieco mniej wtajemniczeni. Na rzeczonej sesji byli dosłownie wszyscy; udowodniła to obecność nawet Janusza Głowackiego.

Lecz żarty na bok. O Głowackim to głównie dlatego, że od początku konsekwentnie był przeciw, jako wróg adaptacji, a miłośnik Joyce'a. Zaś my, znaczy się - cała reszta, bardzo chcieliśmy być za, jako że przeczytaliśmy niesłychanie uczony i wnikliwy, pod niebiosa wynoszący adaptację "Słomczyńską" tekst Zygmunta Grenia, w poważnym i wzbudzającym zaufanie "Życiu Literackim". Napięte oczekiwanie na nasz "towar eksportowy", którym zainteresował się już "Pagart", błyskawicznie reagujący na zagraniczne oferty - obróciło się przeciwko niemu. Ściślej rzecz biorąc - przeciwko nam, oczekującym w należycie nabożnym skupieniu tego nowego Joyce'a.

A przecież na zdrowy rozum biorąc nie miał prawa nas ten spektakl zawieść. "Ulisses" w Teatrze Wybrzeże, zarówno pod względem teatralnej roboty (znakomita scenografia, świetne role, "trzymające" przedstawienie: Winiarskiej, Igara i Sieradzińskiego oraz godny akompaniament pozostałych osób, niektóre sceniczne pomysły) - jak pod względem swej genezy i swych ambicji, spełniał warunki "towaru eksportowego", bestselleru w swym najwyżej mierzącym kształcie. Penetruje śmiało nieczęsto zwiedzane przez nasz teatr rejony - dzieła totalnego! Jest pierwszą światową próbą pełnej adaptacji powieści, pierwszą całkowitą próbą uteatralnienia tej sięgającej w głąb człowieka sagi o Iedermannie, licząc sobie 800 stron druku! A sam tekst, jego padające ze sceny fragmenty, brzmią tak po ionescowsku, różewiczowsku, tak współcześnie, że osłupienie ogarnia, gdy się pomyśli, że pisał to facet przed pięćdziesięciu laty. Jedyna próba wcześniejszej adaptacji teatralnej, bardziej zwarta dramaturgicznie, wg opinii osób, które miały okazję oglądać tamto paryskie przedstawienie sprzed dziesięciu lat - była przeniesieniem na scenę Epizodu 15, słynnej skandalizującej wizyty Blooma z wesołym gronem studentów w domu Belli Cohen. Że była bardziej zwarta dramaturgicznie - nie dziwota. W końcu łatwiej pokazać w teatrze fragment, pomyślany już jako dramat - czy choćby zalążek dramatu - przez autora (przy czym zawierają się tam Beckett, Ionesco, Adamow i Genet razem wzięci), niż stworzyć sceniczny ekwiwalent "teatrum mundi" i to mając do rozporządzenia tekst, w swojej propozycji realizmu aż naturalistyczny. Zauważmy, że, choć to paradoksalne, poezja na scenie jest bardziej "nośna" znaczeniowo, bardziej przez to "sceniczna" niż słowo prozy, często płaskie albo emfatyczne, retoryczne, tam gdzie by chciało się "przerodzić" w słowo poetyckie. Przecież Joyce prozaik - w zakresie budowy sytuacji posługuje się prozą, przy pomocy której budowano w teatrze co najwyżej naturalistyczne obyczajowo-salonowe dramy! Nie stroni przy tym bynajmniej od drastyczności, co siłą rzeczy w przekazie ze sceny brzmi dobitniej, niż jest odbierane przez czytelnika. Te dwa pierwsze z brzegu przykłady pokazują trudności przedsięwzięcia. Niełatwe to było zadanie: zaadaptować "Ulissesa" dla sceny!

Na scenie "Wybrzeża" w osiągnięciu efektu "teatrum mundi" pomaga scenografia, a plątanina sieci istotnie nabiera tutaj znaczeń wielokrotnych; są to sieci losu, życia, wielkiego miasta, własnych namiętności bohatera. I właśnie na tym zasugerowanym symbolicznie tle krąży przez cały dzień dwóch szukających siebie wzajemnie, i nie mogących się odnaleźć, wędrowców. Tak jak w powieści. Stefan Dedalus, poszukujący swego prawdziwego ojca (lecz także - tradycji, bez której nie istnieje żadna przeszłość i przyszłość, także - miłości, której on, syn niekochany, nie znajduje u swego prawowitego ojca). Bohater ów, Iedermann, Leopold Bloom, wygnaniec zewsząd, Żyd wśród Irlandczyków, Irlandczyk dla władców Albionu, zdradzany mąż, ojciec nie posiadający spadkobierców swego nazwiska szuka przybranego choćby syna. W teatrze, równoczesnym a raczej "naprzemianległym" monologiem tych dwóch, ustawionych po obu bokach sceny, monologiem pięknym, poetyckim, rozpoczyna się spektakl. Można by się spodziewać, że adaptacja pójdzie dalej w tym kierunku. (Zgodnym z najgłębszym chyba "treściowym" zamierzeniem Joyce'a który ważność tej wzajemnej relacji Blooma i Dedalusa ujął już w tytule "Ulissesa", z oczywistą aluzją do stosunku bohatera greckiego do Telemacha). Przedstawienie jednak czyni rychły skręt; okazuje się, że jest wsparte raczej na drugim biegunie, na witalnym erotyzmie Molly, żony Blooma. W adaptacji gra ona role wszystkich kobiet u Joyce'a, w związku z czym staje się już od początku personifikacją wiecznej kobiecości, symbolem ziemi rodzącej i urodzajnej. Oczywiście, w powieści to wszystko jest. Ale dopiero jako punkt dojścia. W tekście jest to efekt końcowy, nie tyle rozwoju osobowości Molly, co narastania napięcia intelektualnego i emocjonalnego wewnątrz całego dzieła, w sumie nie zamierzonego bynajmniej jako witalnie radosne! Dopiero ku swemu końcowi "Ulisses" przeradza się w ów namiętny - pomimo wszystko, pomimo całą wiedzę Joyce'a o tragizmie istnienia - pean na cześć życia, w wielki hymn pogodzenia się z całością spraw człowieczych, łącznie z nieuniknionością śmierci. I ten hymn przynosi wreszcie ukojenie, wyrażone w monologu Molly na ostatnich czterdziestu stronach; na tej potężnej, ożywiającej całego "Ulissesa" fali wypływa Molly i urasta do symbolu, jej "tak" jest "tak" samego Joyce'a, znajdującego pogodzenie ze światem po ukończeniu swego gigantycznie zamierzonego przedsięwzięcia. W tekście Molly to osoba raczej nie wyposażona przez autora w intelektualne walory, za to hojnie w predyspozycje natury rozrodczej. Zabieg Słomczyńskiego, z punktu widzenia autorskiej koncepcji postaci Molly, był zatem uprawniony (ona, jako postać, w trakcie dzieła się nie rozwija). Natomiast nie był on takim z punktu widzenia kompozycji całości utworu, jego "muzycznej" symfoniczności, jego harmonii. Owa mityczna już równowaga elementów, harmonia, nad którą unoszą się specjaliści od Joyce'a (i która dla niewtajemniczonych pozostawała rzeczą lekko śmieszącą, w każdym razie nie najważniejszą), istnieje naprawdę! W adaptacji teatralnej okazało się, że to owa współzależność elementów powoduje - w momencie ruszenia jednej cegiełki z jej ustalonego przez autora miejsca - posypanie się całego gmachu. I tak dzieje się w Gdańsku, w tym skądinąd pięknym teatralnie - całe fragmenty - przedstawieniu (zwłaszcza w części drugiej); w tej adaptacji dokonanej wszak przez speca, jaki w Polsce nie ma sobie równych.

Pomyślmy, jaki ten Słomczyński był tutaj sprytny. Przepuszczając monolog Molly, kończący powieść, przez całe przedstawienie zamierzył utworzenie klamry kompozycyjnej spektaklu. W efekcie tego zabiegu utwór sceniczny dzieje się między NARODZINAMI CZŁOWIEKA (co symbolizuje łoże Molly, nieustannie obecne na scenie) a ŚMIERCIĄ (bo nieboszczyk Dignam, przyjaciel Blooma, pochowany z całą powagą obrzędu i godnie przez przyjaciół opity podczas stypy, także włącza się w akcję od czasu do czasu). Jest Joyce? Jest. Ale niezupełnie. Tok intelektualny, równoważny w powieści do witalnego, co najmniej równoważny - w przedstawieniu traci. Dzieje się tak z tej prostej przyczyny, że retoryka w teatrze siłą rzeczy przegrywa z żywiołową witalnością. Przedstawienie, wahające się między tymi dwoma nierównej teatralnie jakości biegunami, jest myślowo rozchwiane; powieść była skomponowana zaiste doskonale. Hegemonia Molly (doprawdy znakomita rola HALINY WINIARSKIEJ) spycha w cień tak interesująco zarysowany wątek Dedalus - Bloom, który przestając być leitmotivem, nieco okazjonalnie, tam gdzie "jest miejsce", włącza się w akcję. Okazuje się, że powieści Joyce'a nie można zaadaptować, trzeba napisać sztukę całkiem nową. A temu zadaniu, wbrew Greniowi, Słomczyński nie podołał. Wstyd to w końcu niewielki, ponieważ z tym rodzajem dramaturgii, stawiającej sobie ambicje totalnego widzenia człowieka, daje sobie u nas radę ledwie Różewicz (przedstawienie gdańskie fragmentami przypomina "Kartotekę"). I to nie zawsze.

Zadumałam się smętnie nad pułapkami, jakie nasze najbardziej szlachetne pasje potrafią zastawiać na nas samych. Nowa sztuka, skonstruowana wokół jednego wątku, z konieczności byłaby uboższa; Słomczyński - to "uczeń czarnoksiężnika", czarnoksiężnika, który zamierzył sobie w sposób heroicznie obłąkańczy wszechdzieło , i chyba do postawionego sobie ideału zbliżył się tak dalece, jak to tylko możliwe. - Słomczyński uznał, że zdradą mistrza byłoby nie postawić na podobnie szczytny wszystkoizm. W teatrze jednak wszystkoizm wydaje się niemożliwy. W literaturze - może, przynajmniej okazał się możliwy jeszcze 50 lat temu. Dzisiaj - inne czasy, inne oczekiwania - kto tyle serca co Słomczyński ma do literatury - kto się po niej dziś spodziewa objawień... (Nawiasem mówiąc hobby doskonałego translatora Joyce'a wydaje mi się jednym z milszych i bardziej oryginalnych dziwactw, o jakich słyszałam). A cały ten narodowy kontredans z Joyce'em, który nie ominął także naszego teatru, wydaje się mówić o tym teatrze rzeczy, o których zwątpiliśmy. I choćby tylko dlatego dobrze, że Joyce został wystawiony. Otóż okazuje się, że niektórzy z najwybitniejszych twórców tego teatru wciąż jeszcze nie pożegnali się z marzeniem o teatrze ogromnym, prawdziwie nowoczesnym, dostrzegającym rzeczy i sprawy leżące głębiej. O teatrze docierającym do samego środka człowieczeństwa. Widzącym je w wielu wymiarach jednocześnie. I że tylko taki teatr, interesujący się człowiekiem całym, przez to poetycki, uważają za godny naszego czasu. Lecz zdają sobie oni także sprawę, że taki teatr totalny jest nie do pomyślenia bez podobnego rzędu literatury! Literatury rozważającej człowieka w kategoriach ostatecznych, metafizycznych, wybiegającej poza powierzchowne, pozorne uwarunkowania i odruchy. Dlatego ci twórcy - należy do nich także Zygmunt Hubner - sięgają po utwory, które w innej, nie-teatralnej formie zawierają w sobie te wielkie treści; które je obiecują. Więc takie utwory adaptują owi twórcy, na razie bowiem nie mają innej drogi. Nie będąc brykiem do "Ulissesa", czy wprowadzeniem typu "Telemacha w labiryncie świata" (bez tej znakomitej książki Elektorwicza lepiej nie zabierać się do lektury opasłego tomiska), spektakl w Teatrze Wybrzeże daje przeczucie owej wielkiej poezji, jaka emanuje z dzieła Joyce'a. Dzieła ukazującego człowieka w całej jego prawdzie, dzięki stopniowi emocjonalnego stężenia, jakie paradoksalnie osiąga ostatecznie ta tak bardzo "na zimno" zrealizowana książka. I dlatego spektakl, zrealizowany przez Hubnera, nie jest przedsięwzięciem daremnym. Po nim inaczej sięgną po książkę Joyce'a, którzy jej nie czytali (co nie oznacza, że ją od razu ogarną). Ale to przecież zupełnie inny temat.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji