Artykuły

Celna riposta na znakomity film Kennetha Branagha

"Wiele hałasu o nic" w reż. Macieja Prusa w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Jacek Wakar w Dzienniku.

Szekspirowska arcykomedia w interesującej interpretacji Macieja Prusa.

"Wiele hałasu o nic" w warszawskim Teatrze Narodowym to gra z tradycją wystawiania szekspirowskich komedii, a jednocześnie złożony jej dość przewrotny hołd.

"Wiele hałasu o nic" Szekspira wystawione przez Macieja Prusa w warszawskim Teatrze Narodowym już dziś przynosi wiele satysfakcji, chociaż na razie pozostaje tylko szkicem być może wybitnego spektaklu.

Można zacząć najbardziej stereotypowo. "Wiele hałasu o nic" to utwór zagadka. Jedna z wielu w dorobku autora "Hamleta" gatunkowych hybryd. Niby komedia, a jednak jak zwykle u Szekspira gorzka, niejednoznaczna. Niby prosta, bo rzecz przecież w miłosnej intrydze i finałowym rozpoznaniu, a dręcząca pytaniami. Dość powiedzieć, że ze wszystkich sztuk Szekspira "Wiele hałasu o nic" należy do tych mniej popularnych, rzadziej granych. W ostatnich latach nie przypominam sobie w polskim teatrze żadnej jej inscenizacji. Przywołuję natomiast wspomnienie znakomitego filmu Kennetha Branagha. No, ale brytyjski reżyser dzięki własnej inwencji miał stosunkowo łatwo. Wspaniale zagrały u niego toskańskie plenery, tętent koni, uroda aktorek i aktorów. A tych miał doskonałych. Wymieniam z pamięci: Emma Thompson, Kate Beckinsale, Denzel Washington, Keanu Reeves, Michael Keaton. Dzięki ich temperamentom zamienił Branagh komedię Szekspira w feerię jasności rozsadzaną żywiołem zabawy. Poświęcił jednak to, co w "Wiele hałasu o nic" na dnie. Gorycz i świadomość, że każdy karnawał kiedyś musi się skończyć.

Maciej Prus w Narodowym spróbował do tych sensów dotrzeć. Po skrótach składających się na autorską adaptację klasycznego tekstu, widać to, co wiadomo było od zawsze. To jest reżyser, który jak mało który rozumie Szekspira. Czyta go uważnie i wyciąga wnioski. Na przykład takie, że owo "nic" w tytule dramatu całkiem sporo znaczy. Za to "nic" bowiem można umrzeć. I jeszcze miłość - i u Szekspira, i u Prusa, znacznie bardziej mroczna niż to ma miejsce chociażby w świetnym filmie Branagha. Cała rzecz w tym, że autor "Wiele hałasu o nic" zdejmuje z niej nimb niewinności. W tej akurat sztuce, podobnie zresztą jak na przykład w "Poskromieniu złośnicy", miłość jest grą o niejasnych i łatwych do naginania regułach. Prowadzi się tę grę niby bez wysiłku, z uśmiechem lekceważenia. Ale na koniec mogą być ofiary. Oczywiście nie planowane, ale realne. W tym cała wielkość Szekspira. Ze spektaklu Narodowego czytam taką interpretację. Scena niemal pusta, ograniczona jasnymi ścianami, w nich rzędy drzwi i okien. Świetną, monumentalną scenografią Marcina Jarnuszkiewicza rządził tym razem nieubłagana geometria. Wrażenie, jest duże. Grają w klasycznych bogatych kostiumach, ale są w nich na wskroś współcześni. Zamierzony kontrast czy dysonans - nie wiem, ale wyszło coś ciekawego, niejednoznacznego. Muzyka Macieja Małeckiego stanowi tylko ilustrację - podnosi i obniża napięcie poszczególnych scen. W tym elemencie również spektakl Prusa ostentacyjnie wyrzeka się tandetnej nowoczesności. Każe szukać podtekstów. Nie mam tym razem pewności, ale rozumiem to przedstawienie jako grę z tradycją wystawiania szekspirowskich komedii, a jednocześnie składany jej dość przewrotny hołd. Pytanie teraz, czy te pozorne sprzeczności da się pogodzić w obrębie jednej inscenizacji. I znów nie ma jasnej odpowiedzi. Prus kondensuje akcję wokół miłosnej intrygi, odbiera jej konkretny adres, a jednocześnie unika plakatowych aktualizacji. Każe aktorom pokazywać często typy ludzkie, a nie skończone postaci Z zabawy konwencją wychodzą jednak czasem takie nieporozumienia, jak grany od kulisy do kulisy Leonato Andrzeja Blumenfelda lub przestraszony i bezradny Claudio Krzysztofa Wieszczka. Nieco inaczej z Arturem Żmijewskim, który w partii Don Pedra daje wyobrażenie nie tej jednej postaci, ale archetypicznie ujmuje rolę księcia jako takiego.

Rozbijanie konwencji przy jednoczesnym jej wypełnianiu - tak odbierać można aktorstwo zespołu Narodowego. Stąd bierze się niedosyt, bo chciałoby się ostrzej i mocniej. Grzegorz Małecki jako Benedick korzysta z retorycznej siły swego bohatera, aby za jakiś czas zmienić się w rasowego amanta. Ale Patrycji Soliman w roli Beatrycze widzianej jako bliska kuzynka Kasi z "Poskromienia złośnicy" przydałoby się więcej luzu i dynamiki. Wtedy lepiej wybrzmiałaby też jej relacja z niewinną, białą jak śnieg Hero Anny Grycewicz. Na premierze nie było jeszcze z tym najlepiej, ale wydaje się, że kolejne spektakle przyniosą przełom.

A zatem sukces, choć niepełny. Poważny szkic do przedstawienia trudnej sztuki. Inscenizacja, z którą nie warto się żegnać, bo powinna rosnąć. Przyjdę "Na wiele hałasu o nic" jeszcze raz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji