Indianie
Lato w pełni, ludzie rozleniwieni, a w teatrach - po czerwcowych szaleństwach, napięciach, nadmiarach i przesytach - błogi spokój, cisza, po językowym Babelu - relaks i odprężenie.
W takich chwilach można mówić i o Indianach. Nawet najlepiej o Indianach. W porze urlopów najbardziej dorośli lubią wracać do lat sielskich-anielskich. Ich dzieci, ustrojone w pióra, potrząsają tomahawkami i wołają "howgh", a oni sami, dorośli, gotowi wspominać Sokole Oko i Winnetou, wodza Apaczów.
Teraz jednak o Indianach trochę inaczej. Bo są dwa rodzaje Indian: ci dla harcerzy (którzy też chcą być Indianami) i ci od prawd dla dorosłych. I ja o tych nieinfantylnych Indianach. O Indianach z rzeczywistości, która była krwawa, okrutna, nieludzka i jak najbardziej dorosła. A więc o takich Indianach, o których pisuje także mój imiennik, Jan Szczepański... i o których w Ameryce napisał sztukę Amerykanin Arthur Kopit. Tę jego sztukę "Indianie" wystawił na początku lata Teatr Powszechny w Warszawie, obdarzając ją bardziej w swoim mniemaniu - atrakcyjnym tytułem "Buffalo Bill".
Indianie byli jedynymi rdzennymi mieszkańcami Ameryki. W niektórych krajach Ameryki Łacińskiej mnożą się i powrócą, być może do swoich praw; ale w Brazylii i w Stanach Zjednoczonych dogorywają w wydzielonych im skąpo rezerwatach. Nim powstały rezerwaty, był w USA Dziki Zachód: zakłamany romantyzm i prawdziwe ludobójstwo.
Indianie ginęli w milczeniu. Na ich temat odezwała się sztuka. Literatura, potem film. W ich obronie? Nieprawda. Sztuka głosiła bowiem chwałę zwycięzców. A potem legendę Dzikiego Zachodu spreparowano dla młodzieży, podchwyciły jej barwne akcesoria dzieci. I tak ze sprawy poważnej zrobiła się ogólna zabawa w Indian. Ale Indianom nie do zabawy było. Ginęli, wybijani do nogi przez silniejszych. Takie jest prawo natury - rozgrzeszali kaznodzieje.
Tępienie Indian było radosną przygodą pionierów. Stało się niemym wyrzutem sumienia ich wnuków. Nie idealizujmy: nie ich wnuków, bynajmniej nie całego społeczeństwa. Do winy białych za upadek czerwonoskórych przyznali się tylko intelektualiści, "jajogłowi", postrzeleńcy. Pojawiły się jednak filmy, które usiłują oddać Indianom sprawiedliwość - nie tylko tę rycerską, ale i społeczną - pojawiły się prace naukowe, biorące Indian w obronę nie tylko przed dawnym cynizmem grabieżców i morderców, ale i przed współczesną sofistyką "historycznych konieczności". Siuksów czy Komanczów spróbowano wyrwać z niewoli komiksów.
Także Kopit uznał za moralny obowiązek amerykańskiego pisarza zabrać głos w tragicznej sprawie indiańskiej; powiedzieć prawdę i tylko prawdę. W formie widowiska jarmarcznego - tak typowego dla amerykańskiej prowincji "show" - spróbowal pokazać okruchy przeszłości indiańskiej, jaką była naprawdę, i jej ludobójcze rozwiązanie. Nie wyśmiewa generała Custera, niebotycznego bałwana, który dał się pobić (i zabić) Indianom Siedzącego Byka (Sitting Bulla) w sławnej bitwie pod Małym Wielkim Rogiem, wprowadza za to pułkownika Forsytha, który "pomścił" Custera dokonując - mniej znanej - masakry Indian pod Zranionym Kolanem. I głównym bohaterem widowiska robi Kopit Buffalo Billa, który najpierw tępił bawoły, podcinając egzystencję Indian, a następnie, zniewolonych, dawnych wojowników przerobił w obiekty "cepeliowe" ciągnąc z ich cyrkowych występów grube zyski. Indianie to sztuka gorzka i demaskatorska. Kopit pokazuje amerykańskie czasy pogardy i nie oszczędza rodaków, wychodząc z założenia, że narodowi trzeba o jego przeszłości mówić otwarcie i szczerze, że tylko prawda może uzdrawiać społecznie.
Zygmunta Hübnera, reżysera spolszczonych "Indian" przyciągnęła do sztuki Kopita zapewne odmienność zadań inscenizacyjnych, egzotyka tematu i formy scenicznej, a jednocześnie popularność tego tematu. Dał sobie nieźle radę z elementami cyrku, ze skojarzeniem ich z surową refleksją. Widowisko jest hałaśliwe, huczne i jaskrawe - jak być powinno. Stanisław Zaczyk z przejęciem gra Buffalo Billa, od sprytu i cynizmu do jałowej melancholii. Andrzej Szalawski z namaszczeniem kreuje dostojeństwo Sitting Bulla, a Leszek Herdegen z ironią odstawia Dzikiego Billa Hickoka (też postać autentyczna). Widowisko ma rytm woltyżerki na koniu, sporo celnych pomysłów, usytuowanych w funkcjonalnej scenografii Marcina Jarnuszkiewicza.
Ale czy się podoba i czy będzie mieć powodzenie, zachęcające inne teatry do powtórzenia eksperymentu dyrektora Hübnera? Śmiem wątpić. Bo przedstawienie w Powszechnym nie ma adresata. Dla młodocianych jest zbyt trudne - z westernu nic tu nie pozostało, za to wcisnęło się sporo podretuszowanej dokumentacji. Dla dorosłych jest natomiast zbyt uproszczone, plakatowe i powierzchownie publicystyczne. Nad grobami zabitych przemawiają ci, którzy ich pozabijali - nie jest to sytuacja najwygodniejsza, zwłaszcza w teatrze. I słuchacze żałobni wstrzymują się od oklaskiwania mówców, choćby uwierzyli w ich wspaniałomyślne przyznanie się do winy.