Artykuły

O różnych przemytnikach

Gdy oglądam Różewiczowską "Grupę Laokoona", odnoszę sta­le wrażenie, że najciekawsza i najzabawniejsza jest odsłona pierwsza. Potwierdziła to i nowa inscenizacja Zygmunta Hübnera w warszawskim Teatrze Współ­czesnym.

Dwaj podróżni znajdują się w przedziale pociągu, wjeżdżające­go na stację graniczną. Jeden jest niespokojny, przerażony, roztrzęsiony. Zdradza tak wiel­kie lęki, że na milę pachnie prze­mytem. Ale te właśnie objawy nie pozwalają w nim widzieć po­ważniejszego przestępcy. Zawo­dowy przemytnik zachowuje zimną krew. Chyba, że jego samodemaskowanie miałoby być wyrafinowanym wybiegiem?

Drugi turysta zachowuje się zupełnie inaczej. Cechuje go nie tylko spokój, ale i obojętność. Pogrążony w lekturze "Wieczorów florenckich", żyje w idealnym świecie przygód duchowych. Mo­że to być maska nowego rodzaju. Zapalony zwolennik oderwanego piękna chciałby uchodzić za przemytnika w znaczeniu prze­nośnym. Jego "kontrabanda" to przemycanie przeżyć artystycz­nych nie tyle przez granicę, co przez "bariery" doczesności. Tu jednak czyha nowa niespodzian­ka. Celnicy zlekceważą także ten rodzaj "przemytu". Momentalnie zdemaskują człowieka, który ni­czego samodzielnie przeżyć nie umie, skazany na recytowanie cudzych myśli. Oni także potra­fią posłużyć się tym językiem.

Sens komediowy tej sceny zależy w teatrze od gry aktorów. Probierzem ich sztuki jest spo­sób, w jaki wykorzystują szan­se, podsuwane przez tekst. Na odwrót - dowodem wartości tekstu jest dostarczanie takich możliwości aktorom. Komediowość wzmaga jeszcze ową współ­zależność; wyraża się błyska­wiczną reakcją widzów. Nic tu nie pozostaje w sferach hipotezy - wszystko się sprawdza. Spek­takl Teatru Współczesnego był na to nowym dowodem.

Młody aktor, którego dopiero po raz drugi oglądaliśmy na sto­łecznej scenie, Kazimierz Ka­czor, wykorzystał wszelkie mo­żliwości, jakie daje rola niespo­kojnego turysty. Wszystko było celowe i celne. Żadnej szarży, choć sporo ruchu. Żadnej prze­sady, choć mnóstwo ekspresji. Wiele komizmu - ale cienkiego, niewymuszonego, subtelnego.

Komizm potęgował się jeszcze dzięki kontrastowi. Turystę zato­pionego w przeżyciach idealnych gra Wiesław Michnikowski. Pra­wie zupełna nieruchomość. Głos przyciszony i matowy. Maska człowieka, doznającego mocnych przeżyć, które natychmiast oka­zują się lekcją wyuczoną, okle­paną.

Ciąg dalszy to potwierdzenie tego, co się mieści w odsłonie pierwszej. Ekspert sztuki, choć znalazł się w gronie rodzinnym, przemawia dalej jak nakręcona katarynka. Opowiadanie o wra­żeniu, jakie sprawiła "Grupa Laokoona" w muzeum watykań­skim jest tym śmieszniejsze, że oglądający widział nie oryginał, tylko gipsową kopię. Co praw­da, brakuje pewnego istotnego elementu, tego, który się dobrze wyczuwało w odsłonie pierwszej. Sytuacja przemytników, czy pseudo-przemytników, czekających na kontrolę celną, była in­trygująca. W odsłonach następ­nych nie stanie się takim czyn­nikiem ani wybór kierunku stu­diów syna - maturzysty, ani opowiadanie o rzymskich wraże­niach. Sztuka przemienia się chwilami w felieton, w zabaw­ną szermierkę paradoksami.

Aktorzy mają zadanie niełat­we. Michnikowski kontynuuje grę tak stonowaną, że bawi przeciwstawieniem pozorów i rzeczywistości. O Henryku Borowskim (grającym Dziadka) ład­nie napisał Michał Misiorny; że znakomity ten aktor nigdy roli swej nie narzuca, nie "wypycha" na czołowe miejsce.

Zofia Mrozowska wykorzysta­ła sytuacyjny komizm nagłych wyjść, spowodowanych tym, co trzeba w kuchni postawić lub odstawić, co wykipiało i jeszcze wykipi. Jestem wdzięczny, że nie próbowała zastosować schema­tów, używanych dla charaktery­zowania współczesnych kumo­szek.

Jest jednak w "Grupie Laokoona" epizod, który nieco dalej sprawę posuwa. To posiedzenie jury, mającego rozstrzygnąć kon­kurs na pomnik. Ciekawi nas, jak się zachowa uczestniczący w tym posiedzeniu znawca sztuki, oglądany najpierw na granicy, a potem w gronie rodziny. Tekst pozwala przyjąć, że ów wielbi­ciel Kierkegaarda i Klaczki po­godzi wszystkie sprzeczności - potakując przedstawicielowi opi­nii oficjalnej. Taka interpretacja nie została w obecnym spektak­lu zaakcentowana (natomiast grający Ordynatora Józef Fryźlewicz wiele wyrażał zastyganiem w pozy pełne oburzenia). Naj­więcej miejsca zajmuje dysputa erudycyjna na temat aniołów.

Ojciec pozostaje więc deklamatorem celowo bezbarwnym. Natomiast w jego rodzinie doko­nują się przemiany. Syn (grany przez Piotra Zaborowskiego) ostatecznie traci wiarę w głęb­szy sens życia. Matka spróbuje malarstwa, powiększając chaos rodzinny. Dziadek, straciwszy wiarę w piękno, zainteresuje się jednak włoskim serem, przywie­zionym z rzymskiej wyprawy. Zatem odsłona ostatnia nawiązu­je po trosze do pierwszej; "prze­mytnictwo" wrażeń artystycz­nych okaże sie sprawą podrzęd­ną wobec przywiezienia przy­smaku. Może nawet ów ser poz­woli odzyskać wiarę w idealne piękno?

Nie podzielam lekceważącej opinii, wypowiedzianej na temat tej sztuki przez jednego z recen­zentów nowej premiery. Różewicz nie jest tu odkrywcą no­wych form (np. "spiętrzenia cza­sów scenicznych" z "Kartoteki", "spiętrzenia" i stopniowego prze­obrażania sie przestrzeni scenicz­nej ze "Starej kobiety", "spiętrze­nia stanów psychicznych" w "Na­szej małej stabilizacji" itd.). Ope­ruje dowcipem "jajka Kolumba", ale wiadomo, że nie tak łatwo na to wpaść. Reżyser nowego spektaklu tej sztuki, Zygmunt Hübner nie zmieniając tekstu wykazał wartość "Grupy Laokoona" jako sztuki o "przemytni­kach", którzy niczego cennego nie przywożą poza frazesem i włoskim serem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji